- Naprawdę cię nie rozumiem – westchnął po raz kolejny, z zadowoleniem notując, że eliksir najwyraźniej zaczął działać. – Rozeszliście się, a tobie to na rękę… Ale podobno ją kochałeś – przewrócił głowę i spojrzał na przyjaciela.
- Merlinie – jęknął i przerzucił
stronę kolorowego czasopisma. – Kochałem ją, ale mi się zn… - urwał nagle, a
jego twarz wykrzywił dziwny grymas.
- Nie wierzę! – Rogacz poderwał
się z miejsca i wbił w niego swoje orzechowe oczy. – I mówisz to tak po
prostu?! Po tym, jak oberwałem od was kilka miesięcy temu?! Twierdziliście, że
jestem niedojrzały i nieodpowiedzialny, a sam zrywasz z Dorcas, bo ci się znudziła?!
- To nie tak! – warknął – Mam
dosyć tego, że wiecznie mnie o coś oskarża!
- Wiecznie? – Potter uniósł brwi
– Do tej pory się nie skarżyłeś.
- Bo myślałem, że sam sobie
poradzę! Że to chwilowe… problemy, ale z biegiem czasu było coraz gorzej!
Czepiała się nawet o to, ze rozmawiam z naszą szukającą! Nie wspominając o tym,
że nie pozwoliła mi wychodzi z wami podczas pełni! Dlaczego Lily nie ma takich
problemów? – skrzywił się.
- Nie wiem – James zamyślił się
na chwilę. – Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem… Nigdy też nie miała o to
pretensji. Kiedy przychodziła odpowiednia godzina, po prostu wychodziłem.
- Ta, szkoda tylko, że z miesiąca
na miesiąc coraz później – burknął z niezadowoleniem.
- Nie bądź dzieckiem! Tłumaczyłem
ci już, że związek nie polega na wiecznej zabawie.
- Owszem, a ja nadal nie potrafię
zrozumieć twojego punktu widzenia. Albo kogoś kochasz takim, jakim jest, albo
go nie kochasz i starasz się go zmienić!
- A nie pomyślałeś, że jak się
kogoś naprawdę kocha, to samemu dąży się do zmian? W końcu oświadczyłeś się
Dorcas, nie? A tak się zarzekałeś – w jego głosie dało się wyczuć nutkę
rozbawienia.
- I to był właśnie błąd –
westchnął z rezygnacją.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, co odróżniało Dorcas od
reszty tych skretyniałych małolat? To, że była szalona i nieprzewidywalna.
Stroniła od powagi i zaangażowania. Żyła chwilą – uśmiechnął się delikatnie –
Ale to się zmieniło w momencie, kiedy na jej palcu pojawił się ten śmieszny
pierścionek z brylantem! Dlaczego musiała dostać na głowę? – zapytał, ale
odpowiedział mu wzruszeniem ramion. – No właśnie! W życiu każdej kobiety
przychodzi taki moment, kiedy dostają fioła na punkcie wspólnej przyszłości!
Zaczynają to traktować na poważnie, a nie jak dobrą zabawę i przygodę. Nigdy
nie ukrywałem, że może kiedyś będę chciał się z nią ożenić. Pierścionek miał
zaspokoić pierwsze oznaki, ale jedynie pogorszył sprawę – skrzywił się.
- To chyba raczej ty dostałeś na
głowę! – roześmiał się – W końcu chciałeś, czy nie chciałeś jej poślubić? Bo
raz mówisz tak, a za moment inaczej!
- Chciałem, ale jeszcze nie
teraz! A ona zaczęła myśleć o wspólnym domu, dzieciach! – warknął, a na jego
twarzy pojawiło się przerażenie – Przecież ja jestem za młody na ojca! Tyle
jeszcze przed nami… No i to całe czepianie się!
- Kocha cię to i jest zazdrosna!
- Na Merlina, ale żeby aż tak?!
Czasami miała pretensje o to, że siedziałem w toalecie o pięć minut za długo!
Tak samo byłą z tą cholerną imprezą!
- No, ale przecież tutaj jesteś
winny! Przyszedłeś bez niej, a wiedziałeś o tym, że to przyjęcie niespodzianka.
- Bo miałem jej dosyć –
stwierdził bez ogródek – Wiecznie tylko pretensje i pretensje. No i urządzanie
tego cholernego wspólnego
gniazdka. Mam lepsze rzeczy do roboty! Wykorzystałem więc okazję i
urwałem się z tego domu wariatów! Nie zapominaj – zaczął, prostując się
gwałtownie, kiedy James już otwierał usta, aby coś powiedzieć – że żyłem przez
całe trzy dni pod jednym dachem z Mary i Remusem! – tym stwierdzeniem zamknął
mu usta. Oboje doskonale wiedzieli, że ta dwójka wytwarzała wokół siebie tyle
cukru, że aż mogło się zrobić człowiekowi niedobrze.
- No dobra, ale przecież nie
rozeszliście się z powodu Remusa i Mary!
- Nie, rozeszliśmy się, ponieważ
ją zdradziłem – wzruszył ramionami.
- Ale przecież jej nie zdradziłeś
– James wybałuszył oczy w zdziwieniu.
- Przekonaj ją o tym – spojrzał
na przyjaciela ze śmiertelną powagą.
- No nie mów mi, że…
- Nie dopuściła mnie do słowa!
Nie dała szansy na to, żebym się mógł wytłumaczyć! Po prostu założyła, że to, co
widziała, coś oznaczało i kazała mi się wynosić – stwierdził z ironią.
- No, ale nie próbowałeś? Po tym
wszystkim, co razem…
- Nie. Z każdym słowem było coraz
gorzej! Ona jest święcie przekonana, że zdradziłem ją z tym rudym koczkodanem!
Cokolwiek bym nie powiedział i tak obraca przeciwko mnie! Po co mam się
płaszczyć i błagać? Kiedy zrozumie, sama przyjdzie – uśmiechnął się triumfalnie
i wyciągnął nogi, zakładając jednocześnie ręce za głowę.
- Jesteś pewien? – zapytał z
delikatnym niepokojem. – Dorcas nie należy do dziewczyn, które…
- Jest dokładnie taka sama, jak
one wszystkie! – roześmiał się z lekką drwiną. – Na każdą jest sposób! Pod
warunkiem, że umiesz go odnaleźć i odpowiednio wykorzystać! – uśmiechnął się
łobuzersko.
- Sugerujesz, że tego nie potrafię?!
– oburzył się szukający. – Przecież miałem masę dziewczyn!
- Sugeruję, że nie potrafisz
sobie poradzić z ognistym charakterem Evansówny – stwierdził, a oczy mu
zabłysły.
- No… - zaczął, ale Syriusz mu
przerwał.
- To nie na mnie jest obrażona o
to, że zapomniała o urodzinach i to nie mnie robiła awanturę o to, że ktoś o
nich pamiętał i urządził imprezę! – uśmiechnął się złośliwie.
Od udzielenia odpowiedzi na ten
zarzut uwolnił go głośny trzask. Oboje poderwali się z miejsca i pobiegli do
kuchni, gdzie siedzieli państwo Potter. Ojciec Jamesa znieruchomiał, w jednej
ręce trzymając wieczornego Proroka, a w drugiej kawę. Natomiast Dorea, ubrana w
fartuszek, stała nad stolnicą z paczuszką mąki w rękach i wpatrywała się w
przybysza z szeroko otwartymi oczami. Panowie zatrzymali się w drzwiach i
spojrzeli pytająco na przyjaciela.
- Ewakuują zakon. Lily już tam
jest… - Remus mówił coś jeszcze, ale reszta słów docierała do nich, jakby przez
mgłę.
***
Wszystko działo się niesłychanie szybko. Artur pochwycił swoją małżonkę i wyprowadził (z lekkim trudem, biorąc pod uwagę jej ogromny brzuch) z linii ognia. Sekundę później w małej spiżarni, sąsiadującej z kuchnią zrobiło się dosyć tłoczno. Sprowadzono tam również trójkę ich dzieci oraz niższych rangą i doświadczeniem czarodziei. Alastor Moody stanął w kącie i dyskutował z Edgardem Bonesem o planie ewakuacji. Wybrali jeden z dwunastu domów, które były równie dobrze strzeżone, jak ten tutaj. Problemem było jednak przekazanie tej informacji i adresu pozostałym. Ci, którzy znajdowali się w spiżarni pochwycili świeżo wyczarowany świstoklik i teleportowali się z Arturem.
Rudowłosa wypadła z
pomieszczenia. Zaklęcia nadlatywały z każdej strony, a czarodzieje padali
jeden, po drugim. Większości z nich nie potrafiła zidentyfikować. Mogła jednak
śmiało stwierdzić, że ilość ogłuszonych lub zamordowanych śmierciożerców była
większa niżeli Członków Zakonu Feniksa. Nie wiedziała, że ludzi walczących po
stronie Dumbledore’a jest aż tylu! Kolejny mężczyzna padł u jej stóp. Rozpoznała
w nim ucznia, który niedawno opuścił Hogwart. Był zaledwie rok starszy od niej.
Jej serce ścisnął żal. Być może gdzieś tutaj, między nimi był Snape? Jej
przyjaciel…
Odpędziła te myśli od siebie.
Wybrał drogę, co prawda tak drastycznie inną od tej, którą wybrała ona, ale
wybrał. Jeżeli przyjdzie im się zmierzyć, będzie musiała pozbyć się skrupułów i
jakichkolwiek uczuć. Nieopodal niej walczyła Alicja. Jej narzeczony, Frank,
zbierał już następną grupkę, która miała się teleportować do bezpiecznego
schronienia. Śmierciożerca, Marciniar o ile się nie myliła, oszołomił biedną
dziewczynę i już wymierzył różdżkę w kierunku Franka.
- Nie! – wydarło się z jej ust.
Mężczyzna spojrzał w jej stronę i uśmiechnął się z satysfakcją. – Drętwota! –
krzyknęła, nim zdążył zareagować. Padł twarzą ku ziemi, ale chwila triumfu
trwała stosunkowo niedługo. Kolejna grupka śmierciożerców już mknęła w jej
stronę. Znikąd pojawili się James z Remusem. Spojrzała na nich zaskoczona.
- Bierz ją i uciekaj!
- Nie zostawię was!
- Damy sobie radę! Pomoc już jest w drodze! Zabierz ją, zanim śmierciożercy zabiorą jej ciało! – wrzasnął, a jego orzechowe oczy odnalazły jej.
- Damy sobie radę! Pomoc już jest w drodze! Zabierz ją, zanim śmierciożercy zabiorą jej ciało! – wrzasnął, a jego orzechowe oczy odnalazły jej.
- Ale… - zaczęła, jednak nie
pozwolił jej dokończyć.
- Nasz opór słabnie! Ich jest
znacznie więcej. Pozabijali już ponad połowę! Bierz Alicję i tylu ludzi ilu
zdołasz! Będziemy szli zaraz za wami! – krzyknął.
- Nie! – oburzyła się. – Niech
Frank ją zabierze! Ja wam pomogę!
- Nie dasz sobie rady! Jesteś za
słaba!
- Za słaba?! Jestem zdolniejsza
od ciebie! – wydarła się, czując jak ogarnia ją wściekłość i rzucając
jednocześnie drętwotę tuż ponad jego głową.
- Ale jesteś kobie… - zaczął, ale
urwał, wymierzając urok w kobietę, która ciskała zaklęciami na oślep.
- Każesz mi się wynosić, bo
jestem kobietą?! – krzyknęła z niedowierzaniem.
- Tak! – odkrzyknął i wystrzelił
zaklęcie gdzieś w prawą stronę.
- Równie dobrze to ty możesz
zając się ewakuacją! Przydam im się bardziej niż taki gówniarz, jak ty! Poza
tym, najpierw kobiety i dzieci – zaakcentowała ostatnie słowo i popchnęła
Blacka na ścianę, ratując mu życie.
- Gówniarz?! – powtórzył z
niedowierzaniem i spojrzał w jej stronę, na moment zapominając o tym, gdzie
jest i dlaczego. – Jesteś zarówno kobietą, jak i dzieckiem! – warknął urażony.
- Jestem kobietą, ale na pewno nie dzieckiem! Z tobą nie można się równać! Zdecydowanie podniosłeś poprzeczkę! – odwarknęła i padła na ziemię przygwożdżona przez Blacka.
- Naprawdę uważacie, że to odpowiedni moment? – jęknął celując w swoją kuzynkę.
- Nie dam z siebie zrobić idiotki! Już raz mu się udało!
- No podobno jesteś taka wykształcona i tak idealna, że się nie da! – zaśmiał się krótko, powodując u niej kolejny napad wściekłości. Zwaliła z siebie Łapę, cisnęła kilkoma oszałamiaczami i ponownie spojrzała na Rogacza.
- Dlaczego na lekcjach nie potrafisz być tak inteligentny?!
- Przestań grać odważną i się stąd zabieraj! Zanim coś ci się stanie, Lily! – wrzasnął i spojrzał w jej roziskrzone oczy.
- O Alison się zatroszcz! To biedne stworzenie zdecydowanie bardziej potrzebuje pomocy od takiego bezmózga jak ty!
- Miałem wybitny z Obrony Przeciw Czarnej Magii! – wypiął dumnie pierś, jakby ten fakt cokolwiek zmieniał.
- Jestem kobietą, ale na pewno nie dzieckiem! Z tobą nie można się równać! Zdecydowanie podniosłeś poprzeczkę! – odwarknęła i padła na ziemię przygwożdżona przez Blacka.
- Naprawdę uważacie, że to odpowiedni moment? – jęknął celując w swoją kuzynkę.
- Nie dam z siebie zrobić idiotki! Już raz mu się udało!
- No podobno jesteś taka wykształcona i tak idealna, że się nie da! – zaśmiał się krótko, powodując u niej kolejny napad wściekłości. Zwaliła z siebie Łapę, cisnęła kilkoma oszałamiaczami i ponownie spojrzała na Rogacza.
- Dlaczego na lekcjach nie potrafisz być tak inteligentny?!
- Przestań grać odważną i się stąd zabieraj! Zanim coś ci się stanie, Lily! – wrzasnął i spojrzał w jej roziskrzone oczy.
- O Alison się zatroszcz! To biedne stworzenie zdecydowanie bardziej potrzebuje pomocy od takiego bezmózga jak ty!
- Miałem wybitny z Obrony Przeciw Czarnej Magii! – wypiął dumnie pierś, jakby ten fakt cokolwiek zmieniał.
- Co nie oznacza, że możesz tu
stać i się puszyć! – wrzasnęła popychając go w bok i odbijając zaklęcie, które
było wymierzone w jego stronę. – Co z tego, że miałeś wybitny, skoro bez
okularów nie potrafisz dostrzec śmierciożercy, stojącego zaledwie metr przed
tobą!
- Mam okulary! – oburzył się.
- Och! – roześmiała się
histerycznie i cisnęła pomarańczowym strumieniem pod jego ramieniem, ogłuszając
dwóch śmierciożerców naraz. – Nie miałam pojęcia, że jest z tobą aż tak źle!
- Bo nie jest! – krzyknął i
przyciągnął ją do siebie, powodując tym samym, że zaklęcie minęło ją o cal. –
Twoje rude włosy i zarozumiałość tak biją po oczach, że człowiek nie może się
skupić na niczym innym! – syknął wprost do jej ucha. Jej policzki pokryły się
czerwienią. Próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale starał jej się to
udaremnić i zaciągnąć jednocześnie do świstoklika.
- James! – usłyszał przestraszony
głos Remusa. Wyczarował tarczę w ostatniej chwili. Dziewczyna znieruchomiała na
sekundę, a on wykorzystał okazję. Resztkami sił wepchnął ją do spiżarni.
- Jak śmiesz, ty nadęty,
zarozumiały… - wydarła się i zaczęła okładać go pięściami – Nie masz prawa tak
mnie traktować! Puść mnie! Jeden z nich zaatakował Mary! – nie słuchał jej.
Całą siłą woli skupił się na tym, aby jej dłoń dotknęła starej gazety,
trzymanej już przez sporą grupkę.
- Potter! – usłyszał ponaglający
głos Moody’ego. Zacisnął zęby.
- Nie jestem ja ta cała Alison!
Nie pozwolę, abyś tak mnie traktował! Puszczaj mnie, ty pieprzony draniu! Nie
jestem twoją własnością! Nie masz prawa mi rozkazywać! Nie masz prawa mówić mi,
co mam robić! POTTER! – wydarła się, kiedy na jego ustach wykwitł ironiczny
uśmieszek, a w okolicach pępka poczuła charakterystyczne szarpnięcie.
***
Świat wirował tysiącem kolorów,
rozmazując wszystko. Ryk wiatru wypełnił jej uszy, aby po chwili do nich
dołączyły jęki i krzyki. Uderzyła stopami o coś twardego, tracąc równowagę.
Nieprzytomne ciało Alicji wpadło na nią i zwaliło ją z nóg. Jęknęła cichutko,
ale natychmiast zerwała się z przyjemnie chłodnej trawy i uniosła w górę
różdżkę. Dopiero po trzydziestu, długich sekundach jej oczy przyzwyczaiły się
do otaczającej ją ciemności. Z jej ust wydobywała się para, a ciałem wstrząsały
dreszcze. W duchu nadal klęła pod adresem swojego chłopaka. Nie mieściło jej
się w głowie, że w tak okropny sposób ją potraktował. Jakaś część jej rozumiała
to, że się o nią martwił, ale w końcu miała siedemnaście lat i prawo, aby
samodzielnie podejmować takiego typu decyzje!
- Lumos – szepnęła, a z końca jej
różdżki wystrzelił strumień przyjemnego światła.
Badała każdy najmniejszy
szczegół. Nie rozpoznawała praktycznie nikogo z tych, którzy jej tu
towarzyszyli. Nigdzie również nie dostrzegała pana Weasley’a i jego żony oraz
tych wszystkich ludzi, którzy aportowali się tu przed nią. Coraz bardziej
zaniepokojona przeczesywała każdy milimetr otaczającej ją powierzchni, a kiedy
coś nagle zaszeleściło z prawej strony, obróciła się gwałtownie, a jej serce
przyspieszyło bieg.
- To ja! – usłyszała znajomy,
ciepły głos i odetchnęła z ulgą, opuszczając różdżkę. W tym momencie ktoś
zaszedł ją od tyłu, a między łopatkami wyczuła ostro zakończony kawałek drewna.
Przełknęła głośno ślinę, a jej głowa nagle przestała pracować. Ogarnęła ją
totalna pustka i uczucie beznadziejności.
- Nigdy, nie opuszczaj różdżki –
wycharczał jej do ucha, a ona potaknęła gwałtownie – Stała czujność, Evans,
stała czujność!
I opuścił swoją różdżkę, nakazując
im gestem, aby szli za nim. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Pomału wracała do
siebie i pomału odzyskiwała odwagę.
- Chcę tam wrócić – powiedziała z
mocą, ale ją zignorowali. – Musimy im pomóc! – kiedy ponownie nie otrzymała
odpowiedzi, obróciła się w miejscu. Nic się nie stało. Nadal stała pośrodku
ogromnej polany, a Alastor Moody spojrzał na nią z politowaniem.
- Stąd nie można się
teleportować. Otoczyliśmy polanę zaklęciami zaraz po tym, jak się tu
zjawiliście. Poza tym – podniósł głos widząc, jak rośnie w niej bunt – Tam już
nie ma po co wracać.
- Przecież oni tam zostali! –
krzyknęła i zrobiła trzy kroki w jego stronę. – Musimy im pomóc, bo ich
pozabijają! – krzyknęła oburzona.
- Już to zrobili – stwierdził bez
emocji. Otworzyła usta i poczuła napływające do nich łzy. – Byliście
przedostatnią grupą, która zdążyła się aportować.
- Przedostatnią? – wyszeptała, a
on przytaknął i wskazał coś palcem.
Spojrzała w tamtym kierunki i
dopiero teraz zauważyła małą chatkę, stojącą niedaleko lasu. W oknach paliło
się światło, a na ich tle majaczyły cienie poruszających się wewnątrz ludzi.
Nie opierała się dłużej. Ruszyła w tamtym kierunku czując, jak ciężar z jej
serca pomału spada. Im bliżej była pomarańczowo żółtego światła, tym większa
radość ją ogarniała. Pchnęła drzwi i weszła do małego, oliwkowo – zielonego
przedpokoju. Drzwi na wprost prowadziły do znacznie mniejszej, niż poprzednia,
kuchni, w której już kręciła się Molly. Zerknęła do salonu i z przerażeniem
patrzyła na tych wszystkich ludzi.
Na kanapach ułożono rannych, a
Minerwa McGonagall krążyła między nimi i podawała jakieś eliksiry trzymany
przez Emilię Vance. Rozpoznała wśród nich Alicję, przy której siedział Frank, a
także Gideona i Fabiana, braci pani Weasley. Był też jakiś mężczyzna, którego
kojarzyła z Zakonu.
- Panno Evans! – McGonagall
zwróciła się w jej stronę – Przynieś mi z kuchni dzbanek z wodą!
Potaknęła i przeszła do
sąsiadującego pomieszczenia. Alastor Moody, Artur Weasley i Albus Dumbledore
deportowali się dokładnie w tym samym momencie, w którym przekroczyła próg.
Spojrzała pytająco na Molly, ale ona pokręciła tylko głową i powróciła do
szykowania jedzenia. Przy stole siedziała niewielka grupka. Profesorowie z
Hogwartu siedzieli przy jednym końcu i dyskutowali o czymś zawzięcie. Hagrid siedział
nieopodal nich i co jakiś czas wtrącał swoje trzy słowa. Z drugiej strony
zgromadzili się inni. Wśród nich rozpoznała Caradoca Dearbone, Strugisa
Podmore, Benio Fenwick’a i Dedalus Diggle. Też najwyraźniej opracowywali jakiś
plan, bo trzydzieści sekund później podnieśli się z miejsc, skinęli głową pani
Weasley i opuścili kuchnię.
- Słucham cię serduszko –
uśmiechnęła się serdecznie.
- Profesor McGonagall potrzebuje
wody – szepnęła, nadal próbując przyswoić tą drastyczną myśl, kształtującą się
w jej głowie. Odebrała od kobiety dzbanek, ale nadal nie ruszyła się z miejsca.
Jej oczy napotkały tak znienawidzoną postać. Marlena McKinnon siedziała na
jednym z krzesełek, a tuż obok niej jej najlepsza przyjaciółka, Dorcas
Meadowes. Obie przytulały się do siebie. Ta pierwsza miała rozmazany makijaż i
przekrwione oczy. Z Jej drugiej strony siedział wyraźnie zmęczony James. Oczy
miał przymknięte, ale prawą rękę opierał na ramieniu Marleny.
- Pani Weasley… - zaczęła, z
trudem odrywając wzrok od sceny naprzeciwko. – Co się stało z resztą? Wykonują
już jakieś zadania? – ledwie dokończyła pytanie, a już znała odpowiedź. Twarz
kobiety wykrzywił niesamowity ból, ale starała się uśmiechnąć.
- Ciesz się, że żyjesz, Lily –
szepnęła i pogłaskała ją po głowie.
- Ale przecież… nas było tak
dużo! – do jej oczu napłynęły łzy, ale nikt jej już nie odpowiedział. Molly
pokiwała tylko głową i pociągając nosem, powróciła do gotowania zupy cebulowej.
Wzięła głęboki wdech, chcąc opanować emocje i pochwyciwszy dzbanek, ruszyła przed siebie. W drzwiach natknęła się na Blacka. Zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął głupkowato, nie zwracając uwagi na grymas oburzenia, pojawiający się na jej twarzy. Chciała go wyminąć, ale zagrodził jej przejście, opierając się o framugę drzwi. Uniosła brwi, ale nie otrzymała odpowiedzi. Prychnęła więc poirytowana i wybrała drugie, te, które prowadziły do głównego holu. Łapa zarechotał cichutko i odprowadził ją wzrokiem aż do samego salonu. Również zerknęła na niego ukradkiem, a widząc, że ją obserwuje, spłonęła rumieńcem i powróciła do asystowania profesorce.
Uśmiechnął się z triumfem, przeczesał włosy palcami i… napotkał wzrok swojego przyjaciela. Wściekłość wypisana na jego twarzy, jakoś go nie przerażała. Wzruszył jedynie ramionami i podszedł do szafki, z której wyjął Piwo Kremowe. Wypił potężny łyk, nie zauważając karcącego spojrzenia Molly Weasley, ignorując uniesione brwi Rogacza i posyłając bezczelny uśmiech w kierunku zapłakanej Dorcas.
Wzięła głęboki wdech, chcąc opanować emocje i pochwyciwszy dzbanek, ruszyła przed siebie. W drzwiach natknęła się na Blacka. Zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął głupkowato, nie zwracając uwagi na grymas oburzenia, pojawiający się na jej twarzy. Chciała go wyminąć, ale zagrodził jej przejście, opierając się o framugę drzwi. Uniosła brwi, ale nie otrzymała odpowiedzi. Prychnęła więc poirytowana i wybrała drugie, te, które prowadziły do głównego holu. Łapa zarechotał cichutko i odprowadził ją wzrokiem aż do samego salonu. Również zerknęła na niego ukradkiem, a widząc, że ją obserwuje, spłonęła rumieńcem i powróciła do asystowania profesorce.
Uśmiechnął się z triumfem, przeczesał włosy palcami i… napotkał wzrok swojego przyjaciela. Wściekłość wypisana na jego twarzy, jakoś go nie przerażała. Wzruszył jedynie ramionami i podszedł do szafki, z której wyjął Piwo Kremowe. Wypił potężny łyk, nie zauważając karcącego spojrzenia Molly Weasley, ignorując uniesione brwi Rogacza i posyłając bezczelny uśmiech w kierunku zapłakanej Dorcas.
***
Poprzednia noc była najprawdopodobniej jedną z najdłuższych i najgorszych w jej dotychczasowym życiu. Po zjedzeniu kolacji przydzielono im pokoje. Chociaż w pierwszej chwili była pewna, że dom, który wybrali jest zdecydowanie za mały, aby ich wszystkich pomieścić to z żalem zanotowała, że jest idealny. Rannych ulokowano w salonie. Nie tylko dlatego, że był on największy, ale również z powodów czysto praktycznych. Sąsiadował on zarówno z kuchnią, jaki i z łazienką oraz mieścił się na parterze, a więc pacjenci nie mieli żadnych problemów z dotarciem na naradę czy posiłki.
Nie od razu poszła spać. Czuwała
przy swojej przyjaciółce. Artur z Alastorem ściągnęli ją ze Świętego Munga,
kiedy odzyskała przytomność. Po dłuższej naradzie, Zakon uznał, że może być w
niebezpieczeństwie. Była jedną z trzech osób, które widziały Śmierciożercę
wyciągającego informacje od zdrajcy. Chociaż z pozoru nie miało to w sumie
większego znaczenia to McGonagall uznała, że Voldemort może chcieć ją zabić dla
zasady…
Koło czwartej nad ranem pojawił
się Dumbledore. Udało mu się uciszyć sprawę napaści na Zakon. Winę zgonili na
Alastora Moody’ego. Jak się dowiedzieli, dyrektor ogłosił, że przestraszył się
walczących kotów. Ministerstwo uwierzyło w bajeczkę o tym, iż auror boi się o
własne życie, co nie było wcale dziwne, w końcu on jeden zapełnił pół Azkabanu!
Jak wytłumaczono śmierć pozostałych członków Zakonu? Tego nie wiedział nikt.
Albus oznajmił również, że zarówno Ruda jak i jej przyjaciele powrócą do
Hogwartu z samego rana, jak tylko Mary odzyska w pełni sił.
Z ulgą więc przywitała kolejny, słoneczny dzień i narzuciwszy na siebie szlafrok, zeszła na dół. Ich kufry pojawiły się chwilkę po tym, jak Albus Dumbledore opuścił dom, ale większa część jej ubrań nadal była uwalona błotem. Przy stole zastała już sporą grupkę jedzącą śniadanie. Zajęła miejsce obok Mary i zaczęła pałaszować jajecznicę, przysłuchując się prowadzonej rozmowie i próbując ignorować Dorcas, która wesoło gawędziła z Marleną oraz natarczywe spojrzenia Jamesa.
Widok przyjaciółki z jej największym wrogiem był dla niej potężnym ciosem. Mogła zrozumieć, że szatynka pocieszała ją po wczorajszych wydarzeniach, ale nie potrafiła znieść myśli, że te dwie zaczęły się przyjaźnić. W tym całym zamieszaniu, nie miała czasu, aby z nią na spokojnie porozmawiać. Chociaż szczerze i prawdę powiedziawszy, nie była pewna czy na pewno tego chce. Próbowała sobie tłumaczyć jej zachowanie tym, że nie myślała rozsądnie i, że kierowały nią silne emocje, ale po dwudziestu minutach uznała ten argument za śmieszny. Przecież ona również była wtedy wściekła na swojego chłopaka, a pomimo to, nie sięgnęła po różdżkę. Kiedy więc Dorcas spojrzała na nią z nadzieją, posłała jej lodowaty uśmiech. Szatynka natychmiast wyprostowała się z godnością i powróciła do wesołej paplaniny z Marelną.
Zacisnęła zęby i rozejrzała dookoła. Coś w wyrazie jej twarzy, musiało rozśmieszyć Blacka. Pokręcił głową z niedowierzaniem i zaśmiał się krótko. Spojrzała na niego pytająco, ale najwyraźniej rozbawiło go to jeszcze bardziej. Wywróciła oczami zniecierpliwiona i napotkała roziskrzone oczy pani Weasley. Kobieta siedziała i gładziła swój brzuch z czułością. Był on tak niesamowicie wielki, że miała problem z jedzeniem. Ruda uśmiechnęła się delikatnie. Jednak nim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, miejsce po drugiej ciężarnej, zajęła Dorcas. Spojrzała na szatynkę z niedowierzaniem, ale ta ją zignorowała.
- To już niedługo, prawda?
- Lada moment – uśmiechnęła się pogodnie.
- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Nie mam pojęcia – roześmiała się – To ma być niespodzianka, ale mam ogromną nadzieję, że to w końcu dziewczynka! – i podniosła się z miejsca, zbierając jednocześnie talerze. Szatynka pochwyciła je i powędrowała za kobietą w daleki kąt kuchni.
- Jak… Skąd… - zająknęła się i rozejrzała niepewnie dookoła. Nikt nie zwracał na nie uwagi – Skąd pani wiedziała, że jest w ciąży?
- Och – roześmiała się – To się czuje!
- No tak, ale muszą być jakieś szczególne znaki, objawy… - drążyła temat, patrząc prosto w te ciepłe, matczyne oczy.
- Objawów jest cała masa, kochanie – uśmiechnęła się i ponownie przegłaskała brzuch. – Uwierz mi, że jak przyjdzie na ciebie czas, też będziesz to wiedzieć.
Szatynka odwzajemniła uśmiech.
- Dobrze jest widzieć, że wśród tego bałaganu i chaosu jest coś tak wspaniałego, jak narodziny – szepnęła i utkwiła wzrok w brzuchu. – Niezwykłe zjawisko…
Ale ostatniego zdania już nie usłyszała. W kuchni właśnie deportował się Artur Weasley z Alastorem, aby odeskortować ich do Hogwartu.
Z ulgą więc przywitała kolejny, słoneczny dzień i narzuciwszy na siebie szlafrok, zeszła na dół. Ich kufry pojawiły się chwilkę po tym, jak Albus Dumbledore opuścił dom, ale większa część jej ubrań nadal była uwalona błotem. Przy stole zastała już sporą grupkę jedzącą śniadanie. Zajęła miejsce obok Mary i zaczęła pałaszować jajecznicę, przysłuchując się prowadzonej rozmowie i próbując ignorować Dorcas, która wesoło gawędziła z Marleną oraz natarczywe spojrzenia Jamesa.
Widok przyjaciółki z jej największym wrogiem był dla niej potężnym ciosem. Mogła zrozumieć, że szatynka pocieszała ją po wczorajszych wydarzeniach, ale nie potrafiła znieść myśli, że te dwie zaczęły się przyjaźnić. W tym całym zamieszaniu, nie miała czasu, aby z nią na spokojnie porozmawiać. Chociaż szczerze i prawdę powiedziawszy, nie była pewna czy na pewno tego chce. Próbowała sobie tłumaczyć jej zachowanie tym, że nie myślała rozsądnie i, że kierowały nią silne emocje, ale po dwudziestu minutach uznała ten argument za śmieszny. Przecież ona również była wtedy wściekła na swojego chłopaka, a pomimo to, nie sięgnęła po różdżkę. Kiedy więc Dorcas spojrzała na nią z nadzieją, posłała jej lodowaty uśmiech. Szatynka natychmiast wyprostowała się z godnością i powróciła do wesołej paplaniny z Marelną.
Zacisnęła zęby i rozejrzała dookoła. Coś w wyrazie jej twarzy, musiało rozśmieszyć Blacka. Pokręcił głową z niedowierzaniem i zaśmiał się krótko. Spojrzała na niego pytająco, ale najwyraźniej rozbawiło go to jeszcze bardziej. Wywróciła oczami zniecierpliwiona i napotkała roziskrzone oczy pani Weasley. Kobieta siedziała i gładziła swój brzuch z czułością. Był on tak niesamowicie wielki, że miała problem z jedzeniem. Ruda uśmiechnęła się delikatnie. Jednak nim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, miejsce po drugiej ciężarnej, zajęła Dorcas. Spojrzała na szatynkę z niedowierzaniem, ale ta ją zignorowała.
- To już niedługo, prawda?
- Lada moment – uśmiechnęła się pogodnie.
- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Nie mam pojęcia – roześmiała się – To ma być niespodzianka, ale mam ogromną nadzieję, że to w końcu dziewczynka! – i podniosła się z miejsca, zbierając jednocześnie talerze. Szatynka pochwyciła je i powędrowała za kobietą w daleki kąt kuchni.
- Jak… Skąd… - zająknęła się i rozejrzała niepewnie dookoła. Nikt nie zwracał na nie uwagi – Skąd pani wiedziała, że jest w ciąży?
- Och – roześmiała się – To się czuje!
- No tak, ale muszą być jakieś szczególne znaki, objawy… - drążyła temat, patrząc prosto w te ciepłe, matczyne oczy.
- Objawów jest cała masa, kochanie – uśmiechnęła się i ponownie przegłaskała brzuch. – Uwierz mi, że jak przyjdzie na ciebie czas, też będziesz to wiedzieć.
Szatynka odwzajemniła uśmiech.
- Dobrze jest widzieć, że wśród tego bałaganu i chaosu jest coś tak wspaniałego, jak narodziny – szepnęła i utkwiła wzrok w brzuchu. – Niezwykłe zjawisko…
Ale ostatniego zdania już nie usłyszała. W kuchni właśnie deportował się Artur Weasley z Alastorem, aby odeskortować ich do Hogwartu.
Ooo pochłonęła mnie wizja małego Blacka! ;D
OdpowiedzUsuń