sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział Czterdziesty Dziewiąty: Marzył mi się słodki drań.


[muzyka]

- Naprawdę cię nie rozumiem – westchnął po raz kolejny, z zadowoleniem notując, że eliksir najwyraźniej zaczął działać. – Rozeszliście się, a tobie to na rękę… Ale podobno ją kochałeś – przewrócił głowę i spojrzał na przyjaciela.
- Merlinie – jęknął i przerzucił stronę kolorowego czasopisma. – Kochałem ją, ale mi się zn… - urwał nagle, a jego twarz wykrzywił dziwny grymas.
- Nie wierzę! – Rogacz poderwał się z miejsca i wbił w niego swoje orzechowe oczy. – I mówisz to tak po prostu?! Po tym, jak oberwałem od was kilka miesięcy temu?! Twierdziliście, że jestem niedojrzały i nieodpowiedzialny, a sam zrywasz z Dorcas,  bo ci się znudziła?!
- To nie tak! – warknął – Mam dosyć tego, że wiecznie mnie o coś oskarża!
- Wiecznie? – Potter uniósł brwi – Do tej pory się nie skarżyłeś.
- Bo myślałem, że sam sobie poradzę! Że to chwilowe… problemy, ale z biegiem czasu było coraz gorzej! Czepiała się nawet o to, ze rozmawiam z naszą szukającą! Nie wspominając o tym, że nie pozwoliła mi wychodzi z wami podczas pełni! Dlaczego Lily nie ma takich problemów? – skrzywił się.
- Nie wiem – James zamyślił się na chwilę. – Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem… Nigdy też nie miała o to pretensji. Kiedy przychodziła odpowiednia godzina, po prostu wychodziłem.
- Ta, szkoda tylko, że z miesiąca na miesiąc coraz później – burknął z niezadowoleniem.
- Nie bądź dzieckiem! Tłumaczyłem ci już, że związek nie polega na wiecznej zabawie.
- Owszem, a ja nadal nie potrafię zrozumieć twojego punktu widzenia. Albo kogoś kochasz takim, jakim jest, albo go nie kochasz i starasz się go zmienić!
- A nie pomyślałeś, że jak się kogoś naprawdę kocha, to samemu dąży się do zmian? W końcu oświadczyłeś się Dorcas, nie? A tak się zarzekałeś – w jego głosie dało się wyczuć nutkę rozbawienia.
- I to był właśnie błąd – westchnął z rezygnacją.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, co odróżniało Dorcas od reszty tych skretyniałych małolat? To, że była szalona i nieprzewidywalna. Stroniła od powagi i zaangażowania. Żyła chwilą – uśmiechnął się delikatnie – Ale to się zmieniło w momencie, kiedy na jej palcu pojawił się ten śmieszny pierścionek z brylantem! Dlaczego musiała dostać na głowę? – zapytał, ale odpowiedział mu wzruszeniem ramion. – No właśnie! W życiu każdej kobiety przychodzi taki moment, kiedy dostają fioła na punkcie wspólnej przyszłości! Zaczynają to traktować na poważnie, a nie jak dobrą zabawę i przygodę. Nigdy nie ukrywałem, że może kiedyś będę chciał się z nią ożenić. Pierścionek miał zaspokoić pierwsze oznaki, ale jedynie pogorszył sprawę – skrzywił się.
- To chyba raczej ty dostałeś na głowę! – roześmiał się – W końcu chciałeś, czy nie chciałeś jej poślubić? Bo raz mówisz tak, a za moment inaczej!
- Chciałem, ale jeszcze nie teraz! A ona zaczęła myśleć o wspólnym domu, dzieciach! – warknął, a na jego twarzy pojawiło się przerażenie – Przecież ja jestem za młody na ojca! Tyle jeszcze przed nami… No i to całe czepianie się!
- Kocha cię to i jest zazdrosna!
- Na Merlina, ale żeby aż tak?! Czasami miała pretensje o to, że siedziałem w toalecie o pięć minut za długo! Tak samo byłą z tą cholerną imprezą!
- No, ale przecież tutaj jesteś winny! Przyszedłeś bez niej, a wiedziałeś o tym, że to przyjęcie niespodzianka.
- Bo miałem jej dosyć – stwierdził bez ogródek – Wiecznie tylko pretensje i pretensje. No i urządzanie tego cholernego wspólnego gniazdka. Mam lepsze rzeczy do roboty! Wykorzystałem więc okazję i urwałem się z tego domu wariatów! Nie zapominaj – zaczął, prostując się gwałtownie, kiedy James już otwierał usta, aby coś powiedzieć – że żyłem przez całe trzy dni pod jednym dachem z Mary i Remusem! – tym stwierdzeniem zamknął mu usta. Oboje doskonale wiedzieli, że ta dwójka wytwarzała wokół siebie tyle cukru, że aż mogło się zrobić człowiekowi niedobrze.
- No dobra, ale przecież nie rozeszliście się z powodu Remusa i Mary!
- Nie, rozeszliśmy się, ponieważ ją zdradziłem – wzruszył ramionami.
- Ale przecież jej nie zdradziłeś – James wybałuszył oczy w zdziwieniu.
- Przekonaj ją o tym – spojrzał na przyjaciela ze śmiertelną powagą.
- No nie mów mi, że…
- Nie dopuściła mnie do słowa! Nie dała szansy na to, żebym się mógł wytłumaczyć! Po prostu założyła, że to, co widziała, coś oznaczało i kazała mi się wynosić – stwierdził z ironią.
- No, ale nie próbowałeś? Po tym wszystkim, co razem…
- Nie. Z każdym słowem było coraz gorzej! Ona jest święcie przekonana, że zdradziłem ją z tym rudym koczkodanem! Cokolwiek bym nie powiedział i tak obraca przeciwko mnie! Po co mam się płaszczyć i błagać? Kiedy zrozumie, sama przyjdzie – uśmiechnął się triumfalnie i wyciągnął nogi, zakładając jednocześnie ręce za głowę.
- Jesteś pewien? – zapytał z delikatnym niepokojem. – Dorcas nie należy do dziewczyn, które…
- Jest dokładnie taka sama, jak one wszystkie! – roześmiał się z lekką drwiną. – Na każdą jest sposób! Pod warunkiem, że umiesz go odnaleźć i odpowiednio wykorzystać! – uśmiechnął się łobuzersko.
- Sugerujesz, że tego nie potrafię?! – oburzył się szukający. – Przecież miałem masę dziewczyn!
- Sugeruję, że nie potrafisz sobie poradzić z ognistym charakterem Evansówny – stwierdził, a oczy mu zabłysły.
- No… - zaczął, ale Syriusz mu przerwał.
- To nie na mnie jest obrażona o to, że zapomniała o urodzinach i to nie mnie robiła awanturę o to, że ktoś o nich pamiętał i urządził imprezę! – uśmiechnął się złośliwie.
Od udzielenia odpowiedzi na ten zarzut uwolnił go głośny trzask. Oboje poderwali się z miejsca i pobiegli do kuchni, gdzie siedzieli państwo Potter. Ojciec Jamesa znieruchomiał, w jednej ręce trzymając wieczornego Proroka, a w drugiej kawę. Natomiast Dorea, ubrana w fartuszek, stała nad stolnicą z paczuszką mąki w rękach i wpatrywała się w przybysza z szeroko otwartymi oczami. Panowie zatrzymali się w drzwiach i spojrzeli pytająco na przyjaciela.
- Ewakuują zakon. Lily już tam jest… - Remus mówił coś jeszcze, ale reszta słów docierała do nich, jakby przez mgłę.

***

Wszystko działo się niesłychanie szybko. Artur pochwycił swoją małżonkę i wyprowadził (z lekkim trudem, biorąc pod uwagę jej ogromny brzuch) z linii ognia. Sekundę później w małej spiżarni, sąsiadującej z kuchnią zrobiło się dosyć tłoczno. Sprowadzono tam również trójkę ich dzieci oraz niższych rangą i doświadczeniem czarodziei. Alastor Moody stanął w kącie i dyskutował z Edgardem Bonesem o planie ewakuacji. Wybrali jeden z dwunastu domów, które były równie dobrze strzeżone, jak ten tutaj. Problemem było jednak przekazanie tej informacji i adresu pozostałym. Ci, którzy znajdowali się w spiżarni pochwycili świeżo wyczarowany świstoklik i teleportowali się z Arturem.
Rudowłosa wypadła z pomieszczenia. Zaklęcia nadlatywały z każdej strony, a czarodzieje padali jeden, po drugim. Większości z nich nie potrafiła zidentyfikować. Mogła jednak śmiało stwierdzić, że ilość ogłuszonych lub zamordowanych śmierciożerców była większa niżeli Członków Zakonu Feniksa. Nie wiedziała, że ludzi walczących po stronie Dumbledore’a jest aż tylu! Kolejny mężczyzna padł u jej stóp. Rozpoznała w nim ucznia, który niedawno opuścił Hogwart. Był zaledwie rok starszy od niej. Jej serce ścisnął żal. Być może gdzieś tutaj, między nimi był Snape? Jej przyjaciel…
Odpędziła te myśli od siebie. Wybrał drogę, co prawda tak drastycznie inną od tej, którą wybrała ona, ale wybrał. Jeżeli przyjdzie im się zmierzyć, będzie musiała pozbyć się skrupułów i jakichkolwiek uczuć. Nieopodal niej walczyła Alicja. Jej narzeczony, Frank, zbierał już następną grupkę, która miała się teleportować do bezpiecznego schronienia. Śmierciożerca, Marciniar o ile się nie myliła, oszołomił biedną dziewczynę i już wymierzył różdżkę w kierunku Franka.
- Nie! – wydarło się z jej ust. Mężczyzna spojrzał w jej stronę i uśmiechnął się z satysfakcją. – Drętwota! – krzyknęła, nim zdążył zareagować. Padł twarzą ku ziemi, ale chwila triumfu trwała stosunkowo niedługo. Kolejna grupka śmierciożerców już mknęła w jej stronę. Znikąd pojawili się James z Remusem. Spojrzała na nich zaskoczona.
- Bierz ją i uciekaj!
- Nie zostawię was!
- Damy sobie radę! Pomoc już jest w drodze! Zabierz ją, zanim śmierciożercy zabiorą jej ciało! – wrzasnął, a jego orzechowe oczy odnalazły jej.
- Ale… - zaczęła, jednak nie pozwolił jej dokończyć.
- Nasz opór słabnie! Ich jest znacznie więcej. Pozabijali już ponad połowę! Bierz Alicję i tylu ludzi ilu zdołasz! Będziemy szli zaraz za wami! – krzyknął.
- Nie! – oburzyła się. – Niech Frank ją zabierze! Ja wam pomogę!
- Nie dasz sobie rady! Jesteś za słaba!
- Za słaba?! Jestem zdolniejsza od ciebie! – wydarła się, czując jak ogarnia ją wściekłość i rzucając jednocześnie drętwotę tuż ponad jego głową.
- Ale jesteś kobie… - zaczął, ale urwał, wymierzając urok w kobietę, która ciskała zaklęciami na oślep.
- Każesz mi się wynosić, bo jestem kobietą?! – krzyknęła z niedowierzaniem.
- Tak! – odkrzyknął i wystrzelił zaklęcie gdzieś w prawą stronę.
- Równie dobrze to ty możesz zając się ewakuacją! Przydam im się bardziej niż taki gówniarz, jak ty! Poza tym, najpierw kobiety i dzieci – zaakcentowała ostatnie słowo i popchnęła Blacka na ścianę, ratując mu życie.
- Gówniarz?! – powtórzył z niedowierzaniem i spojrzał w jej stronę, na moment zapominając o tym, gdzie jest i dlaczego. – Jesteś zarówno kobietą, jak i dzieckiem! – warknął urażony.
- Jestem kobietą, ale na pewno nie dzieckiem! Z tobą nie można się równać! Zdecydowanie podniosłeś poprzeczkę! – odwarknęła i padła na ziemię przygwożdżona przez Blacka.
- Naprawdę uważacie, że to odpowiedni moment? – jęknął celując w swoją kuzynkę.
- Nie dam z siebie zrobić idiotki! Już raz mu się udało!
- No podobno jesteś taka wykształcona i tak idealna, że się nie da! – zaśmiał się krótko, powodując u niej kolejny napad wściekłości. Zwaliła z siebie Łapę, cisnęła kilkoma oszałamiaczami i ponownie spojrzała na Rogacza.
- Dlaczego na lekcjach nie potrafisz być tak inteligentny?!
- Przestań grać odważną i się stąd zabieraj! Zanim coś ci się stanie, Lily! – wrzasnął i spojrzał w jej roziskrzone oczy.
- O Alison się zatroszcz! To biedne stworzenie zdecydowanie bardziej potrzebuje pomocy od takiego bezmózga jak ty!
- Miałem wybitny z Obrony Przeciw Czarnej Magii! – wypiął dumnie pierś, jakby ten fakt cokolwiek zmieniał.
- Co nie oznacza, że możesz tu stać i się puszyć! – wrzasnęła popychając go w bok i odbijając zaklęcie, które było wymierzone w jego stronę. – Co z tego, że miałeś wybitny, skoro bez okularów nie potrafisz dostrzec śmierciożercy, stojącego zaledwie metr przed tobą!
- Mam okulary! – oburzył się.
- Och! – roześmiała się histerycznie i cisnęła pomarańczowym strumieniem pod jego ramieniem, ogłuszając dwóch śmierciożerców naraz. – Nie miałam pojęcia, że jest z tobą aż tak źle!
- Bo nie jest! – krzyknął i przyciągnął ją do siebie, powodując tym samym, że zaklęcie minęło ją o cal. – Twoje rude włosy i zarozumiałość tak biją po oczach, że człowiek nie może się skupić na niczym innym! – syknął wprost do jej ucha. Jej policzki pokryły się czerwienią. Próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale starał jej się to udaremnić i zaciągnąć jednocześnie do świstoklika.
- James! – usłyszał przestraszony głos Remusa. Wyczarował tarczę w ostatniej chwili. Dziewczyna znieruchomiała na sekundę, a on wykorzystał okazję. Resztkami sił wepchnął ją do spiżarni.
- Jak śmiesz, ty nadęty, zarozumiały… - wydarła się i zaczęła okładać go pięściami – Nie masz prawa tak mnie traktować! Puść mnie! Jeden z nich zaatakował Mary! – nie słuchał jej. Całą siłą woli skupił się na tym, aby jej dłoń dotknęła starej gazety, trzymanej już przez sporą grupkę.
- Potter! – usłyszał ponaglający głos Moody’ego. Zacisnął zęby.
- Nie jestem ja ta cała Alison! Nie pozwolę, abyś tak mnie traktował! Puszczaj mnie, ty pieprzony draniu! Nie jestem twoją własnością! Nie masz prawa mi rozkazywać! Nie masz prawa mówić mi, co mam robić! POTTER! – wydarła się, kiedy na jego ustach wykwitł ironiczny uśmieszek, a w okolicach pępka poczuła charakterystyczne szarpnięcie.

***

Świat wirował tysiącem kolorów, rozmazując wszystko. Ryk wiatru wypełnił jej uszy, aby po chwili do nich dołączyły jęki i krzyki. Uderzyła stopami o coś twardego, tracąc równowagę. Nieprzytomne ciało Alicji wpadło na nią i zwaliło ją z nóg. Jęknęła cichutko, ale natychmiast zerwała się z przyjemnie chłodnej trawy i uniosła w górę różdżkę. Dopiero po trzydziestu, długich sekundach jej oczy przyzwyczaiły się do otaczającej ją ciemności. Z jej ust wydobywała się para, a ciałem wstrząsały dreszcze. W duchu nadal klęła pod adresem swojego chłopaka. Nie mieściło jej się w głowie, że w tak okropny sposób ją potraktował. Jakaś część jej rozumiała to, że się o nią martwił, ale w końcu miała siedemnaście lat i prawo, aby samodzielnie podejmować takiego typu decyzje!
- Lumos – szepnęła, a z końca jej różdżki wystrzelił strumień przyjemnego światła.
Badała każdy najmniejszy szczegół. Nie rozpoznawała praktycznie nikogo z tych, którzy jej tu towarzyszyli. Nigdzie również nie dostrzegała pana Weasley’a i jego żony oraz tych wszystkich ludzi, którzy aportowali się tu przed nią. Coraz bardziej zaniepokojona przeczesywała każdy milimetr otaczającej ją powierzchni, a kiedy coś nagle zaszeleściło z prawej strony, obróciła się gwałtownie, a jej serce przyspieszyło bieg.
- To ja! – usłyszała znajomy, ciepły głos i odetchnęła z ulgą, opuszczając różdżkę. W tym momencie ktoś zaszedł ją od tyłu, a między łopatkami wyczuła ostro zakończony kawałek drewna. Przełknęła głośno ślinę, a jej głowa nagle przestała pracować. Ogarnęła ją totalna pustka i uczucie beznadziejności.
- Nigdy, nie opuszczaj różdżki – wycharczał jej do ucha, a ona potaknęła gwałtownie – Stała czujność, Evans, stała czujność!
I opuścił swoją różdżkę, nakazując im gestem, aby szli za nim. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Pomału wracała do siebie i pomału odzyskiwała odwagę.
- Chcę tam wrócić – powiedziała z mocą, ale ją zignorowali. – Musimy im pomóc! – kiedy ponownie nie otrzymała odpowiedzi, obróciła się w miejscu. Nic się nie stało. Nadal stała pośrodku ogromnej polany, a Alastor Moody spojrzał na nią z politowaniem.
- Stąd nie można się teleportować. Otoczyliśmy polanę zaklęciami zaraz po tym, jak się tu zjawiliście. Poza tym – podniósł głos widząc, jak rośnie w niej bunt – Tam już nie ma po co wracać.
- Przecież oni tam zostali! – krzyknęła i zrobiła trzy kroki w jego stronę. – Musimy im pomóc, bo ich pozabijają! – krzyknęła oburzona.
- Już to zrobili – stwierdził bez emocji. Otworzyła usta i poczuła napływające do nich łzy. – Byliście przedostatnią grupą, która zdążyła się aportować.
- Przedostatnią? – wyszeptała, a on przytaknął i wskazał coś palcem.
Spojrzała w tamtym kierunki i dopiero teraz zauważyła małą chatkę, stojącą niedaleko lasu. W oknach paliło się światło, a na ich tle majaczyły cienie poruszających się wewnątrz ludzi. Nie opierała się dłużej. Ruszyła w tamtym kierunku czując, jak ciężar z jej serca pomału spada. Im bliżej była pomarańczowo żółtego światła, tym większa radość ją ogarniała. Pchnęła drzwi i weszła do małego, oliwkowo – zielonego przedpokoju. Drzwi na wprost prowadziły do znacznie mniejszej, niż poprzednia, kuchni, w której już kręciła się Molly. Zerknęła do salonu i z przerażeniem patrzyła na tych wszystkich ludzi.
Na kanapach ułożono rannych, a Minerwa McGonagall krążyła między nimi i podawała jakieś eliksiry trzymany przez Emilię Vance. Rozpoznała wśród nich Alicję, przy której siedział Frank, a także Gideona i Fabiana, braci pani Weasley. Był też jakiś mężczyzna, którego kojarzyła z Zakonu.
- Panno Evans! – McGonagall zwróciła się w jej stronę – Przynieś mi z kuchni dzbanek z wodą!
Potaknęła i przeszła do sąsiadującego pomieszczenia. Alastor Moody, Artur Weasley i Albus Dumbledore deportowali się dokładnie w tym samym momencie, w którym przekroczyła próg. Spojrzała pytająco na Molly, ale ona pokręciła tylko głową i powróciła do szykowania jedzenia. Przy stole siedziała niewielka grupka. Profesorowie z Hogwartu siedzieli przy jednym końcu i dyskutowali o czymś zawzięcie. Hagrid siedział nieopodal nich i co jakiś czas wtrącał swoje trzy słowa. Z drugiej strony zgromadzili się inni. Wśród nich rozpoznała Caradoca Dearbone, Strugisa Podmore, Benio Fenwick’a i Dedalus Diggle. Też najwyraźniej opracowywali jakiś plan, bo trzydzieści sekund później podnieśli się z miejsc, skinęli głową pani Weasley i opuścili kuchnię.
- Słucham cię serduszko – uśmiechnęła się serdecznie.
- Profesor McGonagall potrzebuje wody – szepnęła, nadal próbując przyswoić tą drastyczną myśl, kształtującą się w jej głowie. Odebrała od kobiety dzbanek, ale nadal nie ruszyła się z miejsca. Jej oczy napotkały tak znienawidzoną postać. Marlena McKinnon siedziała na jednym z krzesełek, a tuż obok niej jej najlepsza przyjaciółka, Dorcas Meadowes. Obie przytulały się do siebie. Ta pierwsza miała rozmazany makijaż i przekrwione oczy. Z Jej drugiej strony siedział wyraźnie zmęczony James. Oczy miał przymknięte, ale prawą rękę opierał na ramieniu Marleny.
- Pani Weasley… - zaczęła, z trudem odrywając wzrok od sceny naprzeciwko. – Co się stało z resztą? Wykonują już jakieś zadania? – ledwie dokończyła pytanie, a już znała odpowiedź. Twarz kobiety wykrzywił niesamowity ból, ale starała się uśmiechnąć.
- Ciesz się, że żyjesz, Lily – szepnęła i pogłaskała ją po głowie.
- Ale przecież… nas było tak dużo! – do jej oczu napłynęły łzy, ale nikt jej już nie odpowiedział. Molly pokiwała tylko głową i pociągając nosem, powróciła do gotowania zupy cebulowej.
Wzięła głęboki wdech, chcąc opanować emocje i pochwyciwszy dzbanek, ruszyła przed siebie. W drzwiach natknęła się na Blacka. Zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął głupkowato, nie zwracając uwagi na grymas oburzenia, pojawiający się na jej twarzy. Chciała go wyminąć, ale zagrodził jej przejście, opierając się o framugę drzwi. Uniosła brwi, ale nie otrzymała odpowiedzi. Prychnęła więc poirytowana i wybrała drugie, te, które prowadziły do głównego holu. Łapa zarechotał cichutko i odprowadził ją wzrokiem aż do samego salonu. Również zerknęła na niego ukradkiem, a widząc, że ją obserwuje, spłonęła rumieńcem i powróciła do asystowania profesorce.
Uśmiechnął się z triumfem, przeczesał włosy palcami i… napotkał wzrok swojego przyjaciela. Wściekłość wypisana na jego twarzy, jakoś go nie przerażała. Wzruszył jedynie ramionami i podszedł do szafki, z której wyjął Piwo Kremowe. Wypił potężny łyk, nie zauważając karcącego spojrzenia Molly Weasley, ignorując uniesione brwi Rogacza i posyłając bezczelny uśmiech w kierunku zapłakanej Dorcas.

***

Poprzednia noc była najprawdopodobniej jedną z najdłuższych i najgorszych w jej dotychczasowym życiu. Po zjedzeniu kolacji przydzielono im pokoje. Chociaż w pierwszej chwili była pewna, że dom, który wybrali jest zdecydowanie za mały, aby ich wszystkich pomieścić to z żalem zanotowała, że jest idealny. Rannych ulokowano w salonie. Nie tylko dlatego, że był on największy, ale również z powodów czysto praktycznych. Sąsiadował on zarówno z kuchnią, jaki i z łazienką oraz mieścił się na parterze, a więc pacjenci nie mieli żadnych problemów z dotarciem na naradę czy posiłki.
Nie od razu poszła spać. Czuwała przy swojej przyjaciółce. Artur z Alastorem ściągnęli ją ze Świętego Munga, kiedy odzyskała przytomność. Po dłuższej naradzie, Zakon uznał, że może być w niebezpieczeństwie. Była jedną z trzech osób, które widziały Śmierciożercę wyciągającego informacje od zdrajcy. Chociaż z pozoru nie miało to w sumie większego znaczenia to McGonagall uznała, że Voldemort może chcieć ją zabić dla zasady…
Koło czwartej nad ranem pojawił się Dumbledore. Udało mu się uciszyć sprawę napaści na Zakon. Winę zgonili na Alastora Moody’ego. Jak się dowiedzieli, dyrektor ogłosił, że przestraszył się walczących kotów. Ministerstwo uwierzyło w bajeczkę o tym, iż auror boi się o własne życie, co nie było wcale dziwne, w końcu on jeden zapełnił pół Azkabanu! Jak wytłumaczono śmierć pozostałych członków Zakonu? Tego nie wiedział nikt. Albus oznajmił również, że zarówno Ruda jak i jej przyjaciele powrócą do Hogwartu z samego rana, jak tylko Mary odzyska w pełni sił.
Z ulgą więc przywitała kolejny, słoneczny dzień i narzuciwszy na siebie szlafrok, zeszła na dół. Ich kufry pojawiły się chwilkę po tym, jak Albus Dumbledore opuścił dom, ale większa część jej ubrań nadal była uwalona błotem. Przy stole zastała już sporą grupkę jedzącą śniadanie. Zajęła miejsce obok Mary i zaczęła pałaszować jajecznicę, przysłuchując się prowadzonej rozmowie i próbując ignorować Dorcas, która wesoło gawędziła z Marleną oraz natarczywe spojrzenia Jamesa.
Widok przyjaciółki z jej największym wrogiem był dla niej potężnym ciosem. Mogła zrozumieć, że szatynka pocieszała ją po wczorajszych wydarzeniach, ale nie potrafiła znieść myśli, że te dwie zaczęły się przyjaźnić. W tym całym zamieszaniu, nie miała czasu, aby z nią na spokojnie porozmawiać. Chociaż szczerze i prawdę powiedziawszy, nie była pewna czy na pewno tego chce. Próbowała sobie tłumaczyć jej zachowanie tym, że nie myślała rozsądnie i, że kierowały nią silne emocje, ale po dwudziestu minutach uznała ten argument za śmieszny. Przecież ona również była wtedy wściekła na swojego chłopaka, a pomimo to, nie sięgnęła po różdżkę. Kiedy więc Dorcas spojrzała na nią z nadzieją, posłała jej lodowaty uśmiech. Szatynka natychmiast wyprostowała się z godnością i powróciła do wesołej paplaniny z Marelną.
Zacisnęła zęby i rozejrzała dookoła. Coś w wyrazie jej twarzy, musiało rozśmieszyć Blacka. Pokręcił głową z niedowierzaniem i zaśmiał się krótko. Spojrzała na niego pytająco, ale najwyraźniej rozbawiło go to jeszcze bardziej. Wywróciła oczami zniecierpliwiona i napotkała roziskrzone oczy pani Weasley. Kobieta siedziała i gładziła swój brzuch z czułością. Był on tak niesamowicie wielki, że miała problem z jedzeniem. Ruda uśmiechnęła się delikatnie. Jednak nim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, miejsce po drugiej ciężarnej, zajęła Dorcas. Spojrzała na szatynkę z niedowierzaniem, ale ta ją zignorowała.
- To już niedługo, prawda?
- Lada moment – uśmiechnęła się pogodnie.
- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Nie mam pojęcia – roześmiała się – To ma być niespodzianka, ale mam ogromną nadzieję, że to w końcu dziewczynka! – i podniosła się z miejsca, zbierając jednocześnie talerze. Szatynka pochwyciła je i powędrowała za kobietą w daleki kąt kuchni.
- Jak… Skąd… - zająknęła się i rozejrzała niepewnie dookoła. Nikt nie zwracał na nie uwagi – Skąd pani wiedziała, że jest w ciąży?
- Och – roześmiała się – To się czuje!
- No tak, ale muszą być jakieś szczególne znaki, objawy… - drążyła temat, patrząc prosto w te ciepłe, matczyne oczy.
- Objawów jest cała masa, kochanie – uśmiechnęła się i ponownie przegłaskała brzuch. – Uwierz mi, że jak przyjdzie na ciebie czas, też będziesz to wiedzieć.
Szatynka odwzajemniła uśmiech.
- Dobrze jest widzieć, że wśród tego bałaganu i chaosu jest coś tak wspaniałego, jak narodziny – szepnęła i utkwiła wzrok w brzuchu. – Niezwykłe zjawisko…
Ale ostatniego zdania już nie usłyszała. W kuchni właśnie deportował się Artur Weasley z Alastorem, aby odeskortować ich do Hogwartu.

1 komentarz:

Obserwatorzy