piątek, 4 stycznia 2013

Rozdział Czterdziesty Drugi: Lekarstwem na przyzwyczajenie jest inne przyzwyczajenie


[muzyka]

Siedziały w idealnej ciszy w cudownie rozświetlonym dormitorium. Każda pochłonięta była we własnych wspomnieniach. Ruda siedziała i od dłuższego czasu próbowała się skupić na książce, która leżała przed nią. W dłoni ściskała Złoty Znicz. W jej głowie była masa pytań. Poprzedniego wieczoru zrozumiała tylko tyle, że skrywa on w sobie niesamowite rzeczy. Tajemnicę, którą pewnego dnia pozwoli jej odkryć. Nie wiedziała kiedy to nastąpi, ale z niecierpliwością odliczała dni.
Blondyneczka siedziała przy toaletce i majstrowała coś przy własnych kosmetykach. Nie zdziwiło to żadnej z jej dwóch przyjaciółek. Odkąd tylko pamiętały, zawsze spędzała swój wolny czas w taki sposób. Poniekąd było jej to na rękę. Mogła w spokoju oddać się swojemu ulubionemu zajęciu. Z drugiej jednak strony, marzyła o tym, aby ją zapytały o to, co robi. W jej życiu tyle się teraz działo! Miała nadzieję, że któregoś popołudnia, będzie mogła się z nimi podzielić dosłownie wszystkim! Jeżeli tylko zapytają…
Najgorzej z nich wszystkich wyglądała Dorcas. Leżała na swoim łóżku i wyglądała przez okno. Jej włosy były w nieładzie, a oczy podkrążone i lekko zaczerwienione. Nie potrafiła sobie poradzić z natłokiem myśli. Jej serce toczyło walkę z rozumem i sama nie wiedziała, które z nich wygrywa. Zastanawiała się, czy powinna z nim ponownie porozmawiać, czy może raczej odpuścić i udawać, że są szczęśliwą, zakochaną w sobie parą. Było tyle wątpliwości i tyle pytań, na które nie dostała odpowiedzi… Wczoraj usłyszała tylko, że nie pozwoli jej uciec. Nie była w stanie wykrztusić z siebie zupełnie nic. Wtuliła się tylko w niego i zaniosła szlochem. Nie miała pojęcia, w jakim kierunku oboje zmierzali. Bała się tylko, że lada moment oboje spadną z głuchym łoskotem i nikt, ani nic nie będzie im w stanie pomóc.
Usiadła i oparła plecy o chłodną ścianę. Przyciągnęła nogi do siebie i objęła je ramionami. Głowę oparła na kolanach i cichutko westchnęła. Dopiero teraz zwróciły na nią uwagę. Dopiero w tym momencie zauważyły, że coś się dzieje, a one nawet nie ingerują.
- Dorcas? – wyszeptała rudowłosa i odłożyła na bok książkę – Wszystko w porządku?
- Hmm? – zapytała unosząc głowę. Jej oczy pokryte były dziwną mgiełką, a w kącikach widniały łzy – Dlaczego miałoby nie być? Wszystko jest w jak najlepszym porządku! Jestem w cudownym, szczęśliwym związku! – stwierdziła piskliwym głosem i rozpłakała się.
- Och! No już… - szepnęła i podleciała do przyjaciółki, mocno ją do siebie przytulając – Nie wierzę, że między wami coś jest nie tak. Przecież tak świetnie wam się układało! Syriusz kupił nawet dom!
- Och, Lily! Ale ja czuję, że coś jest nie tak. Czuję, że coś się zmienia… To nie jest to samo, co było na początku! Zaczynamy się od siebie oddalać… Ja myślę o tym, aby się ustatkować, o dzieciach, o wspólnej przyszłości… A on? A on nadal debatuje nad kolejnym kiepskim żarcikiem! Nadal jest Huncwotem – jęknęła.
- Dobrze wiesz, że oni wszyscy tacy są – próbowała ją pocieszyć – Syriusz potrzebuje czasu. Oni z reguły dojrzewają później. Chyba nie uważasz, że w tym wypadku jest inaczej? – uśmiechnęła się pocieszająco.
- To dlaczego daje mi nadzieję? Dlaczego stwarza iluzję dojrzałego, odpowiedzialnego życia, skoro nie potrafi podołać temu wyzwaniu? Czasami mam wrażenie, że jesteśmy totalnym przeciwieństwem i że nasz związek jest przez to bez sensu…
- Och Dorcas! – roześmiała się pogodnie - Przeciwieństwa się przyciągają!
- O Merlinie! – usłyszały ciche prychnięcie z drugiego końca pokoju. Spojrzały w tamtą stronę – Chyba w to nie wierzysz? Przecież miłość to nie fizyka, lecz chemia!
Spojrzały na nią zaskoczone. Chyba po raz pierwszy porzuciła swoje romantyczne wyobrażenia o idealnej miłości, których zawsze się trzymała. Kiedyś godzinami opowiadałaby, jak wspaniałą parę i dlaczego, tworzy ta dwójka.
- Dorcas. Zawsze potrafiłaś nam doradzić. Jako jedyna z nas trzech, potrafiłaś być obiektywna! Kiedy trzeba było, krzyczałaś. Potrafiłaś się obrazić i powiedzieć prosto z mostu, co sądzisz na dany temat. Dawałaś nam kopa w dupę i kazałaś wziąć się w garść! Podejrzewam, że wybrałaś sobie jakiś wyimaginowany powód i przyczepiłaś się do niego, jak nienormalna, chociaż w głębi duszy doskonale wiesz, że Syriusz kocha cię nad życie! Na Merlina! On nawet wam kupił wspólne mieszkanie! Myślisz, że gdyby cię nie kochał, to by to zrobił? – prychnęła.
Tym stwierdzeniem, wywołała u swoich przyjaciółek jeszcze większe zdziwienie. W ostatnim czasie, bardzo się zmieniła. Aż trudno było w niej rozpoznać tą roztrzepaną, kochaną Mary, która marzyła o tym, aby zakupić nowy lakier. Już nie była ową zagubioną w prawdziwym świecie królewną. Remus wiele ją nauczył i najprawdopodobniej poukładał jej w głowie. Obie musiały przyznać, że ten związek służył im obojgu.
Mary westchnęła teatralnie i podeszła pewnym krokiem, prosto do łóżka Dorcas. Opadła na nie i chwyciła ją za obie dłonie z niesłychaną troską.
- Czy ty wiesz, o co ci tak naprawdę chodzi? Czy może między wami jest tak dobrze, że aż za dobrze i szukasz pretekstu, aby to zniszczyć? – szepnęła.
Brunetka spojrzała na obie swoje przyjaciółki. Ruda przygryzła dolną wargę i zaczęła wpatrywać się w swoje kolana. Mary natomiast patrzyła prosto w jej czekoladowe tęczówki. W jej oczach czaił się dziwny błysk. Widziała go pierwszy raz, odkąd niebieskooka wpakowała jej się do przedziału ponad siedem lat temu. Nie miała pojęcia, co on może oznaczać. Jej pytanie wywołało jednak kolosalną lawinę. Zaczęła się poważnie zastanawiać nad wszystkimi za i przeciw.
Czy faktycznie była taka nieszczęśliwa? Czy poza tym, że co miesiąc pojawia się ten sam, nieunikniony problem, coś jeszcze jej przeszkadzało? Starał się. Kupił im dom. Ale…
- Mary… Ja czuję, że między nami jest inaczej… - szepnęła – Nie jest tak, jak na początku.
- To już mówiłaś – westchnęła poirytowana – Naprawdę się łudziłaś, że całe życie będzie tak kolorowo, jak w pierwszych tygodniach związku? Na Merlina! Przecież uzależnienie pomału opada! Twój mózg przyzwyczaił się do jego hormonów i przybywa… Normalność. Nie będzie motylków w brzuchu, nie będzie gigantycznych wzlotów! Przynajmniej przez jakiś czas… Jak zamieszkacie razem, za pewne kolory powrócą, ale na Boga, dziewczyno! Przygotuj się na przyzwyczajenie!
- Przyzwyczajenie? – wydusiła z trudem.
- Tak! Na nudę, to może raczej na pewno nie, w końcu to Black! Ale na przyzwyczajenie. Bo tym właśnie jest prawdziwa miłość! Przyzwyczajeniem, zaufaniem i stabilnością! Pewnością, że jak zajdzie potrzeba, to masz na kogo liczyć. To osoba, w której masz oparcie i wiesz, że będzie z tobą na dobre i na złe!
- Ale ja nie wiem, czy on będzie ze mną w tych chwilach! – krzyknęła nagle – Nie widzisz tego, co się dzieje?! Oświadczył mi się. Planujemy wspólną przyszłość, a on nadal znika w każdą pełnie, żeby się włóczyć po Hogwarcie z twoim chłopakiem! To z kim jest do cholery?! Ze mną czy z nim?!
Mary spojrzała na nią z wyrzutem i podniosła się z łóżka. Podeszła do okna i zaczęła wpatrywać się w taflę jeziora. Ruda nie odezwała się ani słowem. Uważała, że Meadowes przesadziła. Ta sytuacja nie była łatwa dla żadnej z nich. Osobiście nie rozumiała, dlaczego ma z tym problem dopiero teraz, po takim czasie. Była z Syriuszem rok. Wspaniały rok wzlotów i upadków, łez szczęścia i awantur. I nagle, po roku stwierdziła, że przeszkadza jej to, że towarzyszy przyjacielowi, kiedy ten… I nagle zrozumiała!
Zrozumiała do czego pije McDonald i w duchu jej wiwatowała. Postanowiła się nie wtrącać. Wywołała tą bitwę i szczerze wierzyła, że uda jej się wygrać. Nie pierwszy raz zaskoczyłaby je swoją zaniedbaną błyskotliwością. Coraz częściej łapała się na myśli, że najzwyczajniej w świecie jej nie doceniały. Dawno temu przypisały ją do grupy, głupiutka blondynka i już na zawsze w niej pozostała. Dzięki temu, jej nagłe przebłyski bolały bardziej i na dłużej pozostawały w pamięci.
W pewnym momencie odwróciła się od okna i wyzywającym wzrokiem zmierzyła przyjaciółkę.
- A więc to jest twój problem? – zapytała lodowato – To, że zamiast siedzieć na dupie w tym popapranym dormitorium, z tobą rzecz jasna, on wychodzi?!
- Oczywiście, że tak! To już nawet nie chodzi o samo wychodzenie! Niech idzie z Jamesem, czy nawet Peterem, chociaż wszystkie wiemy, że on jakiś dziwny jest… Ale przecież Remus… - zająknęła się.
- Remus co?! – krzyknęła – Może iść z każdym, ale nie z nim, bo jest wilkołakiem?! – prychnęła.
- Mary, to nie tak… - zaczęła się tłumaczyć, ale ta tylko machnęła ręką.
- A nie pomyślałaś, że jego wyprawy niekoniecznie muszą świadczyć o tym, że jest nierozważnym, dziecinnym palantem?! – mówiła coraz głośniej, a z każdym słowem, robiła krok w przód – Nie pomyślałaś, że w ten sposób pokazuje swoją odpowiedzialność?!
- Nie kpij! – krzyknęła i podniosła się z łóżka.
- Nie kpię! Jest z przyjacielem, Dorcas! Wspiera go w najgorszych chwilach! Jest przy nim na to dobre i na to złe! Nie odtrącił go, jak inni by za pewne zrobili! Czy nie tego właśnie od niego oczekujesz?! – zapytała zatrzymując się nagle. Złożyła ręce na piersi i obserwowała przyjaciółkę uważnie. Ta zarumieniła się i przygryzła wargę. Nie odpowiedziała – Nie. Nie pomyślałaś. To może zanim następnym razem zrobisz mu awanturę o to, że wspiera najlepszego przyjaciela, rozważysz wszystkie opcje?
Rzuciła i nie czekając na odpowiedź wyszła, trzaskając drzwiami. Zostały w pomieszczeniu we dwie. Ruda obserwowała z lekkim rozbawieniem, jak ona bije się z własnymi myślami. Spojrzała nawet na nią, szukając ratunku, ale go nie otrzymała. Ruda za pewne była po stronie blondynki. Nie miała pojęcia, czy faktycznie przesadziła. Zagubiła się. Nie wiedziała już nawet, o co jej tak naprawdę chodzi… Czy była aż tak zapatrzona w siebie, że nie potrafiła zrozumieć tego, co nim kieruje? Czy musiała to wszystko usłyszeć od najbardziej roztrzepanej dziewczyny, jaką kiedykolwiek poznała?! Czy to właśnie ona musiała jej uzmysłowić to, że ma idealnego, odpowiedzialnego i kochanego mężczyznę u boku?!
- Lily… - zaczęła niepewnie.
- Nie. To jest sprawa pomiędzy tobą a Syriuszem. Ten problem znacznie wykracza, poza kompetencje którejkolwiek z nas – westchnęła i podeszła do drzwi – Nie mogę jednak uwierzyć, że możesz tak myśleć o Remusie… Kto, jak kto, ale ty?! Na Boga! Przecież to nasz przyjaciel! A ty go odrzucasz tylko i wyłącznie dlatego, że jest wilkołakiem i że Syriusz poświęca mu swój czas?
- Nie, ja… - zająknęła się.
Jak miała im to wszystko wytłumaczyć? Za pewne najlepiej byłoby powiedzieć prawdę… Prawdę, której sama nie była pewna. Ruda najwyraźniej uznała jej milczenie za zgodę. Pokręciła głową z niedowierzaniem i opuściła sypialnie, zostawiając ją samą.
Opadła zrezygnowana z powrotem na łóżko. Czy to jest takie dziwne, że stara się myśleć trzeźwo? Teraz są w szkole. Szkole, której dyrektorem jest Albus Dumbledore. Jedyny człowiek, którego boi się sam Voldemort. Człowiek, który daje im fałszywe poczucie bezpieczeństwa! Podczas gdy oni sobie siedzą zadowoleni na błoniach, śmieją się i prowadzą beztroskie życie, gdzieś tam na świecie giną kolejni ludzie! Planowane są kolejne zamachy… Co będzie, jeżeli nie wydorośleją na czas? Co będzie, jeżeli jej obawy się potwierdzą, a on wyjdzie z Remusem i… Już nie wróci? To właśnie tego się bała najbardziej… Tego, że go straci…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, a do środka wparował Black. Rozejrzał się niepewnie po sypialni, a kiedy ją dostrzegł, szybko podszedł do jej łóżka i klęknął przy niej, chwytając ją za obie dłonie.
- Zrozum, że kocham cię nad życie… Nie mogę ci obiecać, że już nigdy więcej nie pójdę z Remusem. Kochanie! To mój najlepszy przyjaciel! Nie mogę go zostawić… Po prostu nie mogę! Ale kocham cię i jeżeli tego ode mnie oczkujesz, jeżeli to jest jedyna rzecz, której brakuje, abyś się uśmiechnęła… To się postaram… Ale błagam cię, nie gniewaj się już na mnie i… wróć ze mną… Do domu… Do naszego domu! – powiedział z naciskiem, a głos mu się delikatnie zatrząsł.
Patrzyła na niego zaskoczona. Jej oczy uważnie badały jego zatroskaną i lekko bladą twarz. Mary miała rację. Jego comiesięczne wypady, były oznaką odpowiedzialności, nie głupoty… Kochał ją. Chce, aby wróciła z nim do domu. Do ich domu. I zrobi wszystko… Zaniosła się szlochem i zerwała z łóżka, aby wpaść prosto w jego ramiona.

***

- Co tam masz? – usłyszałam zaciekawiony głos Mary.
- List od mamy – westchnęłam z rezygnacją – Po raz kolejny przypomina mi, że mamy się pojawić z Jamesem tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Podziękuj, że przypomniała. Prawie udało mi się zapomnieć! – stwierdził z ponurym uśmiechem – Lily, czy ja naprawdę muszę…
- Tak – przerwałam mu gwałtownie – Jak ty to sobie wyobrażasz?! Jestem jej siostrą. Będzie cała rodzina, a ja mam się pojawić bez chłopaka?! Mam wyjść na totalną idiotkę i umrzeć z nudów?! – warknęłam.
- Daj spokój! – wtrąciła się Dorcas.
- Przepraszam? – zapytałam z niedowierzaniem.
- No, co? Przecież to ślub Petunii! Na pewno nie będzie tak drętwo, jak myślisz! – roześmiała się.
Mnie wcale nie było do śmiechu. Wiedziałam, że ten ślub to prawdziwe wydarzenie. Nie miałam ochoty tam jechać. Byłam wręcz wściekła! Zdecydowanie wolałabym pojechać na święta do Potterów lub do nowego domu Dorcas i Syriusza. Wiedziałam jednak, że taki numer oznaczałby wydziedziczenie, wściekłość rodzicielki, która zakończyłaby się zawałem, a na sam koniec zostałabym uduszona własnoręcznie przez babcię! Nie miałam ochoty jednak wysłuchiwać piania na temat tego, jak pięknie wygląda panna młoda, ani pytań o to, kiedy to ja i James odważymy się na tak poważny krok. Zwłaszcza, że nasz związek dopiero co przyjął właściwy tor. Nie w głowie nam było myślenie o tak poważnej przyszłości!
Znaczy… Za każdym razem, kiedy czytałam relacje mamy o przygotowaniach, wyobrażałam sobie, jak to by było, gdyby to był mój ślub. Przeglądałam wysyłane przez mamę katalogi z sukienkami ślubnymi, dodatkami, salami, orkiestrami i… Coraz bardziej się nakręcałam! Może właśnie dlatego byłam tak wściekła, że James nie oświadczył mi się w walentynki? Wszyscy dookoła mówili tylko o obrączkach i tego typu rzeczach, że sama tego zapragnęłam. Zapomniałam już nawet o tym, że mam zaledwie osiemnaście lat! Że mam czas! I że przede wszystkim, prawdopodobnie nasz związek nie jest gotowy na takie zmiany! Dorcas z Syriuszem czekali blisko rok! A sam Vernon oświadczył się Petunii po trzech latach.
Potrząsnęłam gwałtownie głową i spojrzałam na przyjaciół. Mary siedziała przy Remusie. Oboje przeglądali jakieś pergaminy, co jakiś czas coś dopisując i szeptają zawzięcie. Dorcas z Syriuszem odkryli natomiast swój związek na nowo. Przestali się spierać o futerkowy problem Lupina. Przeglądali za to katalogi z meblami, gazetki o projektowaniu wnętrz i starali się zorganizować jakoś swój dom. Zażenowana zauważyłam, że przyjaciółka dłużej przegląda strony poświęcone dla dzieci. To, że kiedyś będą mieli malucha, nie budziło wątpliwości. Uważałam jednak, że wybieranie koloru ścian w jego pokoju, to zdecydowanie za szybki krok.
W końcu mój wzrok padł na samego Jamesa. Zapadł się w fotelu i oparł głowę na ręce. Jego czarne włosy, jak zwykle były w nieładzie. Oczy miał zamknięte, a w drugiej dłoni ściskał Złotego Znicza. Zupełnie takiego samego, który wisiał na mojej szyi. Nie pytałam go już więcej o jego znaczenie. Nie ponawiałam również prób jego otworzenia. Poszłam za radą Mary i postanowiłam dać Jamesowi prawo wyboru. Widocznie odkrycie tajemnicy przedwcześnie, mogłoby coś popsuć. Może nawet mogłoby sprawić, że ponownie bym go straciła? Nie. Tego zdecydowanie nie chciałam. Wolałam więc poskromić swoją ciekawość i skupiłam się na bardziej przyziemnych rzeczach, jakimi były… Zbliżające się egzaminy i przeuroczy, przeważny, przecudny ślub mojej siostry!
Westchnęłam i pokręciłam głową z niedowierzaniem. Oczami wyobraźni, widziałam już te wszystkie ciotki, kuzynki, babcie, dziadków… Moją panikującą mamę i wzruszonego ojca. Zdegustowaną Spencer… O tak. To był chyba jedyny plus. Będę mogła spotkać się z najlepszą kuzynką! Może nawet poznam dziewczynę jej brata? Przecież Petunia na pewno ich zaprosiła! Poza oczywistą nudą, jakiej się spodziewałam, czekało mnie też spotkanie niemalże calutkiej rodziny nudnego Vernona!
Nie chodziło o to, że nie lubiłam ślubów. Broń Boże! Wiedziałam jednak, że siostra zrobi wszystko, aby nie wyszło na jaw to, kim jestem i gdzie się uczę. Kiedy po raz pierwszy przyprowadziła go do domu, zastanawiałam się nawet, czy mu powiedziała o naszym rodzinnym sekrecie… Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie nienawidzi i gdyby tylko mogła, to by mnie wykreśliła z listy gości. Byłam dziwolągiem. Istotą nie z tego świata, która przyprowadzi kolejnego czarodzieja na jej wspaniały ślub! Nie. Nie miałam zamiaru niszczyć tego wyjątkowego dnia. Wiedziałam jednak, że bardzo trudno będzie mi się powstrzymać…
Z drugiej strony to wesele mnie przerażało! Przecież ona miała dopiero dwadzieścia lat. Była młoda. Skąd miała pewność, że ten cały Dursley to ten jedyny? Doskonale pamiętałam też minę mojej mamy i cioci Anne. Obie były zachwycone! W ogóle im nie przeszkadzało to, że Petunia jest tak młoda. Co, jeżeli w głowie planowały już kolejne uroczystości? Ze ślubu Mike, nawet bym się ucieszyła, ale co jeżeli…
Spojrzałam na Jamesa. Kochałam go. Wiele razem przeszliśmy, a nasz związek zaliczył chyba wszystkie możliwe punkty. Od nienawiści, poprzez liczne zazdrości i rozchodzenia, aż do samego punktu kulminacyjnego. Doskonale wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć w każdej sytuacji. Był przy mnie na dobre i na złe. Nie wspominając o tym, że walczył o nasze uczucie, nieprzerwanie od siedmiu lat! Dążył do celu po trupach i miałam niesamowitą pewność, że jeżeli zajdzie taka potrzeba w przyszłości, to nigdy nie zrezygnuje. Ale to nadal był Huncwot! A Huncwot, znaczy dziecko! Wiedziałam, że nie jest gotowy na założenie rodziny. Nie dziś, nie jutro. Przy odrobinie szczęścia, może za trzy, cztery lata. Sama nie byłam na to gotowa! Myśl, że pojawią się pytania, aluzje, a może nawet jakieś plany, co do naszej przyszłości, zdecydowanie mnie paraliżowały! Wiedziałam, że to wszystko równie mocno przeraża samego Jamesa. Może właśnie dlatego nie chciał tam jechać? Przecież dla niego to byli obcy ludzie… potrafił się odnaleźć w nowym towarzystwie, owszem. Nigdy nie należał do osób nieśmiałych. Wręcz przeciwnie, gdzie się nie pojawiał, tam robił raban i powodował głośny śmiech. Moja mama go uwielbiała!
James drgnął delikatnie i zaspanym wzrokiem ogarnął pokój wspólny. Przeciągnął się, przetarł oczy i wyprostował nieznacznie. Jego oczy napotkały oczy Syriusza. Na twarzach obu panów, pojawił się nikły uśmieszek. Wiedziałam, że to nie wróży niczego dobrego. Kolejne krótkie spojrzenie na ludzi dookoła. Sytuacja rozegrała się bardzo szybko. Oboje wyciągnęli różdżki. Oboje coś wyszeptali. Trzydzieści sekund później, pokój wspólny zamienił się w uroczą sypialnie dla niemowlaka. Wszędzie porozrzucane były zabawki, gumowe gryzaczki, smoczki i butelki. Zniknęły stare wysiedziane kanapy, a na ich miejsce pojawiły się piłki, chodaczek i kojec do zabawy. Regał z książkami zamienił się natomiast w cudowne łóżeczko z baldachimem.
Wszyscy obecni zapiali zachwyceni, a następnie wybuchnęli głośnym śmiechem. W łóżeczku, ubrana w za dużą czapeczkę, gigantyczną pieluszkę i kaftaniczek leżała…
- Kochanie, jesteś pewna, że ta sypialnia ci odpowiada? – zapytał Syriusz, chwytając jedną z walających się butelek i podchodząc do łóżeczka.
Roześmiałam się głośno. Zadziwiające jest to, jak człowiek może zmienić punkt widzenia… Jeszcze nie tak dawno temu, James za taki numer oberwałby szlaban. Teraz siedziałam i śmiejąc się głośno z innymi miałam nadzieję, że podobny numer wywinie na… Ślubie Petunii! Tak. Te święta zdecydowanie nie będą tak nudne, jak uważałam!

***

Wiosna rozwinęła się już w pełni. Błonia pokryły się delikatną zielenią, jezioro przybrało spokojny odcień granatu, a słońce świeciło mocniej i dłużej, powodując tym samym, że uczniowie wylewali się na zewnątrz, korzystając z pierwszych, cieplejszych dni. Drzewa pokryły się małymi listkami i pęczkami, z których pomału wyłaniały się płatki kolorowych kwiatów, a po okolicy rozchodził się cudowny, tajemniczy i wesoły śpiew ptaków.
Pomimo tego, że pogoda wyraźnie dopisywała, niejednemu z uczniów nie było do śmiechu. Niektórzy byli bliscy załamania nerwowego i psychicznego. Nauczyciele, zamiast złagodzić ich obawy, tylko podsycali zewsząd napływające przerażenie. Na lekcjach nie mówiono już o praktycznie niczym innym, jak tylko o zbliżających się egzaminach. Pojawiło się jeszcze więcej prac domowych, dodatkowych ćwiczeń i kółek. Gdzie się nie poszło, można było dostrzec masę uczniów, którzy ćwiczyli i pochłaniali kolejne książki i lektury uzupełniające.
Doszło nawet już do kilku wypadków. Skrzydło Szpitalne było pełne wymiotujących, krwawiących z przemęczenia i mdlejących uczniów, a do tego dochodzili jeszcze tacy, którzy ulegli przypadkowym uszkodzeniom. Przypadkowym, ponieważ zdarzało się, że któremuś zachciało się ćwiczyć zaklęcia niewerbalne. Z reguły żaden nie myślał o konsekwencjach, ani o tym, że wypowiedziana inkantacja za pewne w kogoś trafi. Pojawiały się niekontrolowane wybuchy i huki. Uczniowie nagle wznosili się w powietrze, zostawali oszołomieni albo rozbrojeni. Nie to jednak było najgorsze. W tych poważniejszych przypadkach, które leczone już były ładnych kilka tygodni ze średnimi efektami, uczniowie ulegali masowym atakom. Na dwa dni przed przerwą, wybuchł nawet pożar w bibliotece. Grupka Puchonów powtarzała bowiem jakieś zaklęcia. Jeden z nich nie do końca wypowiedział formułkę, a bibliotekę pochłonął płomień. Dzięki szybkiej reakcji innych obecnych, zniszczeniu uległ jedynie stolik, przy którym siedzieli oraz skrawek szaty jednego z nich.
Pojawił się również inny, dosyć poważny i trudny do rozwiązania problem, a mianowicie Ślizgoni. Bywało bowiem tak, że wykorzystywali oni tą trudną do opanowania sytuację i rzucali przekleństwa na innych, będąc w pełni świadomi swego czynu. Robili to bezkarnie i bez większych konsekwencji, ponieważ nikt nie był im w stanie udowodnić tego, że dany zamach był celowy. Sytuacja i konflikt zaczynały więc osiągać apogeum. Inni, wzburzeni uczniowie nie pozostawali im dłużni. Zaczęli się wręcz prześcigać w wynajdowaniu przeróżnych klątw, zaklęć i uroków. Efekty bywały niesamowite i z jednej strony, można było śmiało stwierdzić iż taka wojna im służy. Z drugiej… Pani Pomfrey była na skraju wytrzymałości i ledwo trzymała się na nogach. Gardło miała już zdarte od nieustającego krzyku na nierozważnych, a najmniejsze trzaśnięcie drzwiami, niemalże przyprawiało ją o zawał serca i budziło obawę, że to kolejny „uszkodzony” student.
W całym tym zamieszaniu, zarówno uczniowie, jak i nauczyciele z ulgą przyjęli dzień wyjazdu na święta. Oczywiście byli i tacy, którzy pomimo wszystko postanowili pozostać w Hogwarcie. Była to jednak garstka osób, nad którą znacznie łatwiej było zapanować. Voldemort rósł w siłę, więc niemalże każdy, chciał mieć swoje dzieci przy sobie. Było to oczywistym absurdem, ponieważ każdy normalny czarodziej wiedział, że nie ma bezpieczniejszego miejsca na świecie, niż Hogwart! To właśnie tutaj, przy Albusie Dumbledore, dzieci były najbezpieczniejsze.
Pomimo wszelkiemu rozsądkowi, siódemka Gryfonów nie wpisała się na listę zostających w szkole. Przyczyn było co najmniej kilka, a każda z nich była ważniejszą i lepszą opcją od chowania się przed prawdziwym życiem i rzeczywistością. Poza tym, każde z nich doskonale zdawało sobie sprawę z tego, że cudowna ochrona zniknie w momencie, kiedy opuszczą mury Hogwartu na dobre. Ten moment z każdym dniem zbliżał się nieuchronnie. Woleli więc przygotować się do wojny i do samodzielnego, odpowiedzialnego życia.
W tym celu, dwójka z owych siódmoklasistów, postanowiła spędzić święta w nowo zakupionym domu. Brązowowłosa miała pełno pomysłów na jego urządzenie. Co prawda jej narzeczony uważał, że zajął się generalnym remontem i że jedyne co im pozostało, to się wprowadzić. Ona sama stwierdziła jednak, że dom nie jest gotowy do zamieszkania, i że takie sprawy powinni ustalać oboje! Nie podobały jej się szafki w kuchni, meble w sypialni i kolory ścian w pokoju dziecięcym. Uważała także, że dwa pokoje gościnne to zdecydowanie za dużo i że z jednego koniecznie trzeba zrobić bawialnię dla dziecka, albo gabinet.
Ruda od trzech dni kręciła się wyraźnie niezadowolona. Każdy wolał jej schodzić z drogi. Swój zły nastrój wyładowywała na zbyt głośno rozmawiających pierwszakach, na zbyt często czytających piąto rocznych i rozdawała szlabany za szlabanami tym, którzy ćwiczyli zaklęcia w niepożądanych miejscach. Kiedy przechadzała się korytarzami, uczniowie wręcz schodzili jej z drogi. Powodem owej furii, był ślub znienawidzonej siostry, mający się odbyć za dokładnie dwadzieścia cztery godziny. Równie podły nastrój towarzyszył jej partnerowi. Oboje zdecydowanie woleli spędzić te święta zupełnie inaczej. Zazdrościli Remusowi i Mary. Oboje dostali zaproszenie na święta do przyjaciół…
Sama blondyneczka, stała się jednak niesamowicie tajemnicza. Wyraźnie coś kombinowała, a pytana co, nie raczyła udzielić pełnej odpowiedzi. Ku przerażeniu przyjaciół, rozpoczęła prenumeratę Proroka Codziennego i każdego wieczora uważnie przetrząsała każdą, najmniejszą rubryczkę. Nie było wiadome, czego szuka, a jedyna osoba, która owej informacji mogła udzieli, nabrała wody w usta i milczała jak zaklęta. Nie wspominając o tym, że prawdopodobnie Remus ma znaczący wpływ w tej sprawie. Mary, co chwile trykała go w ramię i podsuwała gazetę pod nos. Kiedy później ją przeglądali, nie potrafili wywnioskować, z czego dziewczyna mogła się tak cieszyć… Gazety były wręcz przepełnione anonsami o zaginięciu najbliższych i nekrologami informującymi o kolejnych zamachach i śmierciach. No i oczywiście zwolnionymi lokalami, gotowymi pod wynajem, które są spowodowane owymi morderstwami.
Zostało jeszcze kilkadziesiąt minut, do odjazdu pociągu. Cała siódemka, ganiała w tą i z powrotem w poszukiwaniu swoich ubrań i rzeczy niezbędnych do wyjazdu. Dziewczyny kilkakrotnie poupychały swoje rzeczy do nie swoich kufrów, co wywołało ogólny rozgardiasz. Mary panikowała, bo stwierdziła, że nie jest w stanie zapakować wszystkich kosmetyków. Dorcas szukała jakiegoś sweterka, który przynosił jej szczęście, a sama Lily miała dosyć zamieszania, które tworzyły jej przyjaciółki. Sama miała ważniejszy problem. Zapodziała gdzieś ulubione szpilki. Szpilki, które miała założyć na ten cholerny ślub! Nie wspominając o pasującej do nich torebce! No i nadal nie miała zielonego pojęcia w jakie sukience na tą uroczystość pójdzie! A przecież oczywiste było to, że musi wyglądać niesamowicie!
- Och na Boga! Gdzie ja to pomieszczę?! – jęknęła po raz kolejny blondynka.
- Po jaką cholerę bierzesz to wszystko do mnie? Przecież po przerwie świątecznej tu wrócimy! – warknęła poirytowana Dorcas.
- Łatwo ci mówić! Potrzebuję tych kosmetyków! A skoro tak bardzo ci przeszkadza fakt, że biorę to do ciebie, to bez łaski! Wynajmę sobie jakiś przytulny pokoik w podrzędnym hotelu i…
- Och, daj spokój! – krzyknęła – Mam! Jakim cudem, wylądował on pod twoim łóżkiem, Lily? – zmarszczyła brwi.
Obie współlokatorki spojrzały na nią wymownie. Dziewczyna spłonęła rumieńcem. Zrozumiała w lot, co owe spojrzenia miały oznaczać. Odwróciła się natychmiast w stronę kufra i zaczęła udawać, że czegoś w nim szuka. Blondynka pokręciła głową z zażenowaniem. Wydawało jej się, że znają się na tyle, że mogłyby rozmawiać ze sobą na każdy temat. A pomimo wszystko…
- Cholera jasna! – usłyszały głośny krzyk.
Spojrzały w tamtym kierunku. Ruda siedziała na swoim łóżku, głowę ukryła w dłoniach, a zawartość jej kufra porozwalana była po całym pokoju.
- Co się stało? – zapytała zaniepokojona Dorcas.
- Mam dosyć! Jeszcze nie wróciłam do domu, jeszcze nie zobaczyłam tego cyrku, a już mam dosyć! – krzyknęła – W dodatku, nie mogę znaleźć tej pieprzonej sukienki i cholernych butów! – chwyciła leżącą niedaleko koszulkę i rzuciła w daleki kąt – Będę musiała pójść w byle czym i będę wyglądać gorzej, niż źle!
Dokończyła i rozpłakała się. Szatynka podleciała do niej i mocno objęła. Ruda przylgnęła do niej i zaniosła się kolejnym szlochem. Blondynka stała jak sparaliżowana jeszcze tylko przez chwilę. Nie rozumiała, o co ta cała afera. Ona sama, pakowała już chyba trzecią walizkę z rzeczami, a jej przyjaciółka panikuje, że nie będzie miała w czym iść? Przecież wystarczyłoby powiedzieć, a na pewno by jej coś wybrała! Łącznie z biżuterią, butami i torebką! Ba! Była gotowa się poświęcić i przyjechać tam tylko po to, aby ją idealnie pomalować!
- Żartujesz? – wykrztusiła w końcu z niedowierzaniem – Panikujesz, że nie możesz znaleźć jednej kiecki? – prychnęła.
Zielonooka spojrzała na nią zaskoczona. Co w tym było takiego dziwnego? Zgubiła ulubioną i najlepszą sukienkę, jaką miała. Sukienkę, na którą wydała fortunę! Czuła, jak zbiera się w niej gniew. Ostatnio średnio sobie radziła z emocjami. Tłumaczyła sobie, że to wynik zbliżającej się uroczystości, a także egzaminów. Nie miała pojęcia, dlaczego aż tak bardzo przejmuje się tym pierwszym. W końcu to nie był jej ślub, tylko siostry. Znienawidzonej siostry! Jeżeli cokolwiek poszłoby nie tak, powinna mieć radochę! Nie zdążyła jednak naskoczyć na blondynkę. Ledwo zebrała sensowną i trzymającą się kupy ripostę, do sypialni wszedł James. W ręku trzymał za równo parę ukochanych butów, jak i sukienkę…
- Zostawiłaś u mnie… - szepnął, podchodząc do czerwonej Gryfonki i podając jej zgubę – Pomyślałem, że będziesz jej szukać – uśmiechnął się niewinnie i z czułością pocałował jej policzek – Lepiej się pospieszcie! Pociąg odjeżdża lada chwila, a jeszcze musimy dotrzeć na stację!
Nim którakolwiek zdążyła mu odpowiedzieć, wyszedł. W sypialni po raz kolejny zapanowała krępująca cisza. Ruda nadal wpatrywała się w drzwi, za którymi przed chwilą zniknął jej ukochany. Momentalnie dostała olśnienia. Zrozumiała, co było przyczyną jej podenerwowania. On. On i jego spotkanie ze wszystkimi ciotkami, babciami, wujkami… Przecież pierwsze wrażenie jest kluczowe! James nie należał do osób wstydliwych. Nawet jeżeli był delikatnie zdenerwowany tym spotkaniem, to wiedziała, że będzie potrafił się zachować… Tylko… Którego siebie wybierze? Jamesa, wiecznego Huncwota, czy może raczej odpowiedzialnego, dojrzałego mężczyznę, który zaczyna myśleć o przyszłości?
Pokręciła głową i odpędziła te wszystkie myśli. Jeżeli dalej będzie tak gdybać, to na pewno zwariuje! Będzie, co ma być! Jakoś przez to przejdą. Z dwojga złego, lepiej na raz ze wszystkimi, niż po kolei z każdym… To by była dopiero męczarnia! W zdecydowanie lepszym humorze, podniosła się z łóżka i wyjęła różdżkę.
- Pakuj! – powiedziała wesoło, a jej rzeczy same zaczęły wędrować do kufra – No dalej! Mamy ledwo dwadzieścia pięć minut. Chyba nie chcemy się spóźnić, prawda? – roześmiała się, rzuciła kolejne zaklęcie i opuściła sypialnie, pozostawiając w niej zdezorientowane przyjaciółki.

***

Droga z Hogwartu do Londynu, minęła im niesamowicie szybko. Nawet Peter siedział z nimi i śmiał się, jak za dawnych lat. Mary, jak zwykle ostatnio, przeglądała gazetę oparta o klatkę piersiową Remusa. Dorcas pokazywała Rudej katalogi z meblami, a panowie… No cóż, a panowie, jak to panowie. Nie byłoby świąt, gdyby nie dobre pożegnanie. Początkowo w rewelacyjnych humorach zasiedli do Eksplodującego Durnia. Następnie lekko już znudzeni, wyjęli Szachy Czarodziejów. W połowie drogi ich entuzjazm spadł zdecydowanie poniżej normy. Syriusz kręcił się na siedzeniach, co chwilę jęcząc, że mu się nudzi. Natomiast James, postanowił pozaczepiać swoją dziewczynę. Usiadł obok niej i, jak to miał w zwyczaju, w denerwujący sposób, starał się zwrócić jej uwagę, na jego osobę. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się w fatalny sposób, gdyby nie to, że pociąg zaczął zwalniać.
Zrezygnowani zebrali swoje rzeczy, nałożyli płaszcze i zaczęli opuszczać przedziały. Ruda dołączyła do nich chwilkę później. W jej obowiązku, jako prefekta naczelnego, leżało bowiem sprawdzenie, czy wszyscy uczniowie opuścili przedziały i czy pociąg jest w miarę czysty. Wykorzystując ostatnie chwile tego, że są tu razem, złożyli sobie świąteczne życzenia i obiecali, że będą do siebie pisać.
- Lily! – usłyszała lekko zdenerwowany głos ojca.
Westchnęła ciężko, mruknęła ciche „wesołych świąt” i chwytając swojego chłopaka za rękę, podeszła do taty. Ojciec porwał ją w ramiona, wyściskał i wycałował, a następnie równie serdecznie przywitał się z Jamesem. Dziewczyna westchnęła delikatnie zażenowana i chwytając swój wózek, zaczęła zmierzać w kierunku wyjścia.
- Jak mija semestr? – zagadnął.
- Bywało lepiej… Że też nie mogli się wstrzymać z tym ślubem! – wybuchła nagle – Lada dzień, mamy ważne egzaminy! Miałam zamiar wykorzystać tydzień wolnego, na coś bardzo pożytecznego! – oburzyła się i opadła na siedzenie, krzyżując ręce na piersi.
- Lily… - westchnął pan Evans – To tylko dwa dni… I ślub twojej siostry. Powinnaś się cieszyć, że jest szczęśliwa!
- Cieszę się! Ale na Merlina! Zjadą się wszyscy! Nie będą miała ani chwili spokoju! Jestem pewna, że zrobiła to specjalnie!
- Dziecko, co ty mówisz?
- Przecież mnie nienawidzi! Gdyby tylko mogła, to by mnie na ten ślub nie zapraszała! A ja z przyjemnością pojechałabym do Dorcas! Mam ciekawsze rzeczy do robienia, niż branie udziału w tym cyrku!
- A jak tam przygotowania, panie Evans? – niespodziewanie do rozmowy wtrącił się James.
Oboje odetchnęli z ulgą, kiedy rozzłoszczona dziewczyna powróciła do lektury. Kochał swoją córkę. Może nawet bardziej, niż Petunię. Zawsze była jego małym oczkiem w głowie. Od najmłodszych lat, potrafiła na nim wymóc przeróżne rzeczy. Nie żałował jej niczego. Bywało nawet tak, że potajemnie przemycał do jej pokoju ulubione czekoladowe lody, które wspólnie zajadali podczas czytania bajki na dobranoc. Wiedział, że jego druga córka jest wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że była czarownicą. Była mądra i bystra. Już jako dwulatka potrafiła ładnie mówić i recytować wierszyki z pamięci. I była tak podobna do matki… Obie miały te niesamowite, ogniste włosy i cudowne, zielone oczy… Oczy pełne nadziei i życia. Tak. Zdecydowanie podobieństwo do jego żony, spowodowało, że była ukochaną córeczką tatusia.
- W porządku, chłopcze – uśmiechnął się, zerkając w lusterko i zmieniając pas ruchu – Musimy po drodze wjechać do sklepu. Mama dzwoniła, że skończyła jej się fioletowa taśma, którą przywiązują jakieś tam bukiety! – westchnął zrezygnowany – Jakby nie mogły przywiązać różową! Ech… A jak tam sezon? – zmienił temat.
- Dobrze – James uradowany podjął się tematu – W zeszłą sobotę mieliśmy mecz. Udało nam się ich zmiażdżyć!
- Fantastycznie!
Ruda uśmiechnęła się delikatnie. Nigdy w życiu by nie pomyślała, że jej ojciec będzie miał tak wspaniały kontakt z jej, być może, przyszłym mężem. Jak tylko przyjechała do domu na wakacje po pierwszym roku i opowiedziała mu, że mają coś na wzór piłki nożnej, jej tata zażyczył sobie książki. Pochłaniał każdą, w której opisywali taktykę i drużyny, a także osiągnięcia i chwyty. Znał się na quidditchu lepiej niż niejeden czarodziej! No i jak każdy facet, potrafił o nim rozmawiać godzinami!
- Udało mi się nauczyć ścigających, Manewru Porskowej!
- Co ty mówisz?! – rozentuzjazmował się mężczyzna i aż odwrócił głowę, aby spojrzeć na chłopaka – Przecież to wymaga idealnego zgrania!
- Wiem! Jestem niesamowicie dumny z chłopaków! – wypiął pierś.
- I słusznie! Zawsze chciałem się przelecieć na miotle – westchnął, odwracając się z powrotem i wrzucając jedynkę – Niestety, Lily nie ma takiej pasji… Chciałem jej kupić Nimbusa, ale…
- Trzeba było mówić! – oburzył się czarnowłosy – Mam go w domu! Dostałem od ojca! Uważa, że jak skończę Hogwart, powinienem spróbować dostać się do jakieś ligowej drużyny. Uczył mnie latać, od najmłodszych lat!
- Musi być niesamowita… - rozmarzył się pan Evans – Czytałem, że osiąga prędkość nawet do 106 km/h!
- Z wiatrem leci jeszcze szybciej! Niestety nadal nie udało mi się wykonać Zagrania Plumptona! – stwierdził z rezygnacją.
- No i nic w tym dziwnego! Przecież to cholernie trudne jest!
- Wiem… – westchnął i na chwilę zapanowała cisza – Tak, czy inaczej, zaraz po ślubie podskoczę do domu.
- Po co? – zdziwiła się, patrząc na niego znad książki.
- Nie słyszałaś ojca? – zapytał zdumiony.
- A co ma mój ojciec z tym wspólnego?
- Lily… Odesłałem Nimbusa do domu. Twój tata chciałby z niego skorzystać… Przywiozę ją i pójdziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie, rzucimy kilka zaklęć i po sprawie – wzruszył ramionami i posłał kierowcy zdumione spojrzenie.
Wiedziała, co ono oznacza. „Kobiety. Nigdy nie zrozumieją.”

***

- Lily! Serduszko! – mama wyleciała przed dom, ledwie ojciec zaparkował.
- Cześć – uśmiechnęłam się niepewnie i rozejrzałam dookoła.
Dom wyglądał strasznie. Wszędzie porozwieszane były balony, kwiaty i wstążki. Drzwi ozdobione były jakimś podejrzanym zielskiem, a nad nimi wisiał wyszywany, złoty napis „Vernon i Petunia”. Obawiałam się tego, jak wygląda jego wnętrze i modliłam w duchu, aby mój pokój pozostawał nietknięty.
- Witam, pani Evans – uśmiechnął się i ucałował dłoń, zaczerwienionej już teraz kobiety – Miło panią znowu widzieć. Wygląda pani niesamowicie!
Prychnęłam, a mój ojciec wybuchnął śmiechem. Mama miała na sobie stary, rodzinny fartuszek upaprany od mąki. Włosy w nieładzie, a na nich coś, jakby lukier.
- Dziękuję ci, chłopcze… - mruknęła zawstydzona i gestem zaprosiła go do środka – Aktualnie jesteśmy w trakcie wykańczania tortu – westchnęła.
- Niech zgadnę… Lukrecjowe kuleczki na obrzeżach? – zapytał z uśmiechem.
- Skąd wiesz? – wyjąkała zaskoczona.
- Moja mama uwielbia piec torty! Ludzie z okolicy zamawiają je u niej na wszelkie okazje – roześmiał się – Jako ośmiolatek byłem już tak przejedzony, że teraz jedzenie tortu nie sprawia mi już takiej przyjemności.
- Rozumiem! – powiedziała z błyskiem w oku – No niestety, nam coś nie wychodzi… Najprawdopodobniej tortu nie będzie! Petunia jest na skraju załamania nerwowego!
- A co się stało?
- Nie mam pojęcia! Ta masa do ozdób, strasznie się rozlatuje!
- A włożyła ją pani do lodówki? Wtedy jest bardziej plastyczna – zapytał przejęty.
- Naprawdę?
- Oczywiście! I znacznie łatwiej robi się chociażby wisienki!
- A tak go lubiłem… - usłyszałam rozbawiony głos mojego ojca, ledwie zniknęli za drzwiami. Spojrzałam na niego uważnie – Jest jakiś temat, na którym ten młodzieniec się nie zna?
- Nie mam pojęcia… - westchnęłam i chwyciłam swój kufer – Tak, czy siak… Mama za pewne już go zwerbowała do kuchni…
- Nie miej jej tego za złe. Matka go uwielbia! – uśmiechnął się i pocałował mnie w policzek – Powinnaś się cieszyć. Nie każdy ma taki kontakt z rodzicami swojej dziewczyny.
- Wiem, ale…
- Och na Boga! Lily! – mama wyleciała na dwór rozentuzjazmowana – Chodź tu szybko! To włożenie do lodówki naprawdę pomaga! Idziemy ozdabiać to cudo! Pomóż Anne z dekoracjami i organizacją panieńskiego! Szybko, szybko! Czasu coraz mniej!
- Witaj w moim świecie… - jęknął ojciec i kręcąc głową, wszedł do domu.
- Ta… - westchnęłam z niedowierzaniem – Trzydzieści sekund w lodówce i już jest lepsze?
I szarpiąc się z ciężkim kufrem, zaczęłam wchodzić po schodach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy